Info

 

Rok 2016

baton rowerowy bikestats.pl

Rok 2015

button stats bikestats.pl

Rok 2014

button stats bikestats.pl

Rok 2013

button stats bikestats.pl

Rok 2012

button stats bikestats.pl

Rok 2011

button stats bikestats.pl

Rok 2010

button stats bikestats.pl

Rok 2009

 Moje rowery

 Znajomi

 Szukaj

 Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy jasonj.bikestats.pl

 Archiwum

 Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

61-80 km

Dystans całkowity:2496.36 km (w terenie 278.00 km; 11.14%)
Czas w ruchu:127:15
Średnia prędkość:19.62 km/h
Maksymalna prędkość:71.42 km/h
Suma podjazdów:18889 m
Maks. tętno maksymalne:182 (97 %)
Maks. tętno średnie:153 (81 %)
Suma kalorii:15921 kcal
Liczba aktywności:36
Średnio na aktywność:69.34 km i 3h 32m
Więcej statystyk

TdP Bukowina

Piątek, 7 sierpnia 2015 | dodano:10.08.2015 Kategoria 61-80 km, Po górkach, samotnie, wyścig kolarski
  • DST: 80.03 km
  • Czas: 04:02
  • VAVG 19.84 km/h
  • VMAX 58.87 km/h
  • Temp.: 30.0 °C
  • HRmax: 178 ( 95%)
  • HRavg 142 ( 75%)
  • Kalorie: 2479 kcal
  • Podjazdy: 1847 m
  • Sprzęt: Trek 1200 SL
  • Aktywność: Jazda na rowerze
W piątek wstałem o 5 rano i tuż przed 6 wyjechałem samochodem do Szaflar, skąd już na rowerze miałem najpierw przejechać pętle TdP a potem kibicować amatorom i zawodowcom podczas wyścigu. Plan ambitny, co do którego nie byłem pewnym czy sobie z nim poradzę na szosówce, ale postanowiłem powalczyć.

Kilka minut przed 8 ruszyłem spod Term Podhalańskich przez Biały Dunajec do Poronina, gdzie był start ostrym TdPA. Jechałem 2 godziny przed wyścigiem i liczyłem, że na uda mi się zajechać do Bukowiny na start imprezy. Po 7 kilometrowym dojeździe z Szaflar rozpocząłem pierwszy podjazd już na pętli TdP czyli podjazd do Zębu. Tą górkę wjeżdżałem do tej pory raz, na crossie i pamiętałem, że nawet poszła mi ona całkiem nieźle. Początek faktycznie podjechałem dość szybko, ale potem zaczęło się robić stromiej około 7-8% i zacząłem się dość mocno męczyć. Przy przejeździe koło znaku Ząb (jeszcze jakieś 1,5 km przed premią) zacząłem mieć lekko dość, sytuację dodatkowo pogarszało grzejące już bardzo mocno słońce. Jakoś jednak doczłapałem do skrzyżowania z drogą na Gubałówkę, gdzie zawsze znajdowała się premia i skręciłem na Czerwienne. Podjazd na premii się nie kończy i jeszcze dość mocno trzeba jechać pod górę, co prawda już nie tak stromo, ale jednak ciągle pod górę - na ridewithgps mam wyznaczony podjazd właśnie do kulminacji asfaltu i tak podaje jego parametry poniżej:

Podjazd Ząb od Poronina: dystans 4,71 km; przewyższenia 255 m; średnie nachylenie 5,9%, max 9,1%; czas: 20:28; średnia 13,8 km/h (dane z ridewithgps).

W tym miejscu podjazd się jeszcze nie kończy, po lekkim zjeździe czeka nas jeszcze podjazd na Rolów Wierch, natomiast sam podjazd na premię górską jest krótszy o jakieś 500 metrów. Porównując ten przejazd do tego przed dwóch lat (na crossie) dziś pojechałem szybciej o niecałe 6 minut.

Po pokonaniu Rolowego Wierchu znów zjazd na którym nawet na chwilę się zatrzymałem bo nie byłem pewny czy czasem nie przegapiłem skrętu przez Leszczyny na Biały Dunajec, jednak jak się okazało skręt był jakieś 500 metrów dalej. Dość szybko zjechałem do Białego Dunajca i po chwili stanąłem u stop podjazdu na Gliczarów Górny.

Tego podjazdu bałem się najbardziej, do tej pory pokonywałem go już trzykrotnie: w 2012 i 2013 na crossie oraz w 2014 na Lappierze. Na crossie wolno, ale bez większych problemów pokonywałem mega stroną ściankę znaną od dwóch jako Ściana Bukowina. Na Lappierze miałem zdecydowanie większe problemy, ale mimo wszystko też podjechałem. Dziś jechałem na Treku z najtwardszym przełożeniem w porównaniu z poprzednimi rowerami i poważnie się obawiałem, czy z mojej obecnej formie dam radę tam wciągnąć. Początek jednak w miarę łatwy i dość sprawnie przejechałem przez Gliczarów Dolny, jednak gdy dojechałem do ściany to chyba już głowie zawaliłem ten podjazd. Ruszyłem pod pierwszą prawie 20% ściankę wpięty w spd, jechałem wolno ale jakoś przepychałem, niestety chyba trochę miałem pecha, ponieważ w momencie gdy znalazłem się na zakręcie w najbardziej stromym miejscu to akurat koło mnie pod górę przejechały dwa samochody Straży Pożarnej rozwożące strażaków jako służbę porządkową po trasie. Automatycznie zjechałem do krawędzi jezdni w pewnym momencie poczułem, że nie ma już siły, nie mogłem zrobić zakosu na środek jezdni, więc panicznie próbowałem się wypiąć, niestety mi się to nie udało, zjechałem na pobocze i przewróciłem się w krzaki. Upadek był dość miękki, ale nie mogłem wstać, bo jedna noga nie wypięła mi się pedału. Po chwili udało mi się wstać, wyprowadziłem rower na asfalt i już bez wpięcia w spd ruszyłem dalej. Jak się okazało teraz już podjechałem bez problemu, mimo iż teoretycznie było trudniej. Po przejechaniu najtrudniejszej ścianki ruszyłem dalej, przejechałem przez premię i pomknąłem w dół.

Podjazd Gliczarów Górny z Białego Dunajca: dystans 5,61 km; przewyższenia 301 m; średnie nachylenie 7%, max 22%; czas: 30:00; średnia 12,5 km/h (dane z ridewithgps).

Podjazd pojechałem wolniej niż rok temu na Lappierze (27:36), jednak wtedy jechałem tą górkę jako pierwszą, dziś już miałem w nogach podjazd na Ząb, poza tym wtedy było chłodno, a dziś grzało na całego.

Po pokonaniu premii mamy jeszcze lekko pagórkowaty teren z dwoma niewielkimi podjazdami, a potem bardzo ostry zjazd po niestety nie najlepszej drodze. Ostatnia trudność jaka nas czeka na tej pętli to podjazd do Bukowiny Tatrzańskiej na metę, premii górskiej tu co prawda nie ma, ale podjazd jest dość ciężki. W górę w zasadzie zaczynamy jechać zaraz po zjeździe, ale dopiero za rondem robi się poważny podjazd. Niestety tu nie kręciłem też za szybko, podjazd w pełnym słońcu na już dość sporym zmęczeniu i w rezultacie dość wolne tempo jazdy. Po niecałych 20 minutach kręcenia byłem jednak na mecie z najlepszym czasem z swojej karierze (lepiej o 2:32 niż rok temu)

Podjazd do Bukowiny Tatrzańskiej (od ronda do ronda): dystans 3,92 km; przewyższenia 193 m; średnie nachylenie 5,7%, max 9,6%; czas: 18:04; średnia 13,0 km/h (dane z ridewithgps).

Do Bukowiny dojechałem akurat gdy ruszała druga grupa wyścigu TdPA, porobiłem więc kilka fotek i od razu ruszyłem ponownie do Gliczarowa Górnego tym razem drogą od Bukowiny. Ten podjazd nie jest specjalnie trudny, choć parę stromych miejsc się znajdzie (3,4 km; 85 m przewyższenia; maks. nachylenie 13%). Po drodze zrobiłem jeszcze krótką przerwę w sklepie i po chwili ponownie na ściance. Po kilkunastu minutach przejechali pierwsi amatorzy, pierwsza pięćdziesiątka nie miała większych problemów z podjazdem, potem już jednak sporo osób prowadziło pod górę. Obejrzałem przejazd może pierwszej pięćsetki, a potem wsiadłem na rower i ruszyłem z zawodnikami do premii. Byłem wypoczęty, oni wypruci po co dopiero pokonanym Gliczarówie, więc wielu z nich spokojnie wyprzedziłem. Ja oczywiście ruszyłem bezpośrednio do Bukowiny, a oni jeszcze na końcowy podjazd. Na mecie zrobiłem jeszcze kilka fotek między innymi mojemu koledze, który ukończył ostatecznie rywalizację na 426 miejscu z czasem 1:17 (mi pokonanie pętli zajęło 1:39). Później pojechałem jeszcze pod Hotel Bukowina, pogadać z kolegą, ale go nie znalazłem, więc postanowiłem, że przed wyścigiem zawodowców pojadę jeszcze na Głodówkę na obiad.

Podjazd ten pokonywałem od tej strony już dwukrotnie dziś jechałem po raz trzeci. Droga na Głodówkę nie jest bardzo stroma, ale podjazd trzyma dość równe nachylenie dochodzące do 7-8%. Jechało mi się a miarę dobrze, choć słońce bardzo mocno dogrzewało, na szczęście podjazd jest miejscami zacieniony, więc tragedii nie było w czasie poniżej 18 minut dojechałem na szczyt do schroniska, gdzie zjadłem obiad, a potem zrobiłem małą sesję na tle tatrzańskich szczytów.

Podjazd Głodówka od Bukowiny: dystans 3,53 km; przewyższenia 177 m; średnie nachylenie 4,9%, max 8%; czas: 17:33; średnia 12,1 km/h (dane z ridewithgps).

Po obiedzie wróciłem do Bukowiny, gdzie obejrzałem start wyścigu zawodowców, później ponownie pojechałem na Gliczarów, gdzie obejrzałem przejazd pierwszej pętli. Następnie pojechałem w pobliże premii górskiej gdzie obejrzałem drugą pętlę. Później zjechałem do Bukowiny, gdzie chciałem obejrzeć trzeci przejazd, niestety tu pojawił się problem, organizatorzy nie chcieli mnie wpuścić na asfalt mimo iż do przejazdu wyścigu było jeszcze ponad 30 minut, musiałem duży odcinek przejść na nogach chodnikiem, przeciskając się między balonami z reklamami. Potem udało mi się zjechać w miejsce gdzie przed rokiem atakował Majka, ale po przejeździe grupy miałem problem z powrotem. Kawałek przejechałem ale potem jeden z sędziów mnie ściągnął bo miało jechać jeszcze grupetto, więc znowu ponad kilometr chodnikiem koło balonów. Na mecie nie znalazłem już dobrego miejsca do oglądania wyścigu, nie mogłem się nawet odpowiednio ustawić, żeby zobaczyć przejazd na ekranie. W końcu więc wcisnąłem się gdzieś do barierek 100 m przed metą i czekałem.

Wyścig wygrał Henao, za nim niewielką stratą pozostali faworyci, chciałem zaczekać jeszcze na Miarczyńskiego (najlepszego z Polaków), ale on sporo stracił i pojawił się w zasadzie dopiero w momencie, gdy już odjeżdżałem. Na trasie wycofał się uciekający na pierwszych okrążeniach Michał Kwiatkowki, pozostali Polacy też raczej kiepsko. Na pocieszenia pozostał wygrany etap Bodnara w Nowym Sączu i dość niespodziewane zwycięstwo w czasówce w Krakowie (dzień później) Marcina Białobłockiego, jednak w klasyfikacji generalnej Polacy się niestety kompletnie nie liczyli.

Pozostał mi jeszcze powrót do Szaflar, gdzie zaparkowałem samochodem. Postanowiłem wrócić przez Gliczarów, niestety to był błąd. Dojechałem do pętli i musiałem poczekać 10 minut aż przejedzie grupetto z Marcelem Kitellem. Potem na zjeździe też miałem problem, dużo ludzi, organizatorzy składający balony i do tego jakaś babka w Astrze przez którą o mały włos bym leżał. Jedynym plusem tej drogi był fakt, że wyjechałem niemal przy samochodzie i nie musiałem się już męczyć po Zakopiance, jeszcze tylko krótki postój w sklepie i 2 godziny jazdy do domu.

Dzień w sumie udany, tylko ta gleba na Gliczarowie trochę popsuła mi humor. Myślę jednak, że ten podjazd przegrałem trochę w głowie, od dawna się bałem czy dam rady i ten strach mnie chyba lekko sparaliżował, do tego spdy, jednak należało się wypiąć. Najbardziej stroma ścianę przejechałem na platformach i jakoś dałem radę, więc pewnie całość też bym tak przejechał. Miałem też trochę pecha, gdyby nie te samochody to może jakoś bym zakosem przejechał, a tak lipa. Poza tym jednak wyjazd udany:)

Mapa i galeria

Rdzawka, Ludźmierz, Czarny Dunajec

Niedziela, 19 lipca 2015 | dodano:20.07.2015 Kategoria 61-80 km, Po górkach, samotnie
  • DST: 53.69 km
  • Czas: 02:04
  • VAVG 25.98 km/h
  • VMAX 55.53 km/h
  • Temp.: 22.0 °C
  • HRmax: 182 ( 97%)
  • HRavg 133 ( 71%)
  • Kalorie: 1010 kcal
  • Podjazdy: 496 m
  • Sprzęt: Trek 1200 SL
  • Aktywność: Jazda na rowerze
Podczas pobytu w Rabce postanowiłem zrobić sobie wycieczkę rowerową, której głównym punktem miał być atak na podjazd w Rdzawce. Trochę bałem się tej górki bo w Treku miałem do dyspozycji tylko przełożenie 39x28 co na ten stromy podjazd było sporym wyzwaniem.

Na wycieczkę wybrałem się wcześnie rano, ruszyłem około 7, było jeszcze dość chłodno. Pojechałem w kierunku centrum Rabki i skręciłem na drogę prowadzą do Rdzawki. W zasadzie już od skrzyżowania w Rabce, znajdującego się na wysokości 490 m npm, zaczyna się jazda pod górę, ale na początku stromizna raczej nie przekracza 2%, więc szosówką można nadal jechać całkiem szybko.

Po przejechaniu 6,2 km i pokonaniu 121 m w pionie (średnio 1,9%, max 5,9%), tuż za centrum Rdzawki, pojawia się znak stromy podjazd 1,8 km, 20% i tuż za mostkiem na rzeczce od razu robi się strasznie stromo. Na szczęście na całym podjeździe leży nowiutki asfalt, więc nawierzchnia nie stanowi dodatkowej przeszkody. Już na pierwszych metrach podjazdu poczułem, że będzie ciężko, a moje przełożenia są zdecydowanie niewystarczające. Na moim garminie nie zauważyłem co prawda wartości 20% nachylenia, ale licznik praktycznie cały czas pokazywał koło 15-16%. Co gorsze nie ma nigdzie miejsca na wytchnienie, miejscami stromizna trochę popuszcza, ale to jest nadal około 10%, a po chwili znów przychodzi 15% ścianka. Początkowo kręciłem w siodełku, ale na ściankach moja kadencja spadała poniżej 40 obrotów, próbowałem więc wstawać na pedałach, ale wtedy tętno gwałtownie mi rosło. W pewnym momencie poczułem, że zdecydowanie mam dość, postanowiłem jednak, że pokonam jeszcze jedną ściankę, a potem najwyżej odpuszczę. Podjechałem ściankę na stojąco, mięśnie mnie piekły, a tętno skoczyło mi do 182 (praktycznie mój max), a gdy za zakrętem zobaczyłem kolejną stromą ściankę, zdecydowałem, że muszę się zatrzymać, bo potem mogę nie dać rady się wypiąć. Stanąłem na poboczu ciężko dysząc, po chwili ruszyłem do góry na piechotę, przeszedłem 200 metrów i zobaczyłem koniec podjazdu. Do szczęścia brakło mi 200 metrów z 12% nachyleniem, potem podjazd odpuszczał 4,5% (tuż już wsiadłem na rower) i za kolejne 200 metrów całkiem się kończy (skrzyżowania z Zakopianką). Gdybym wiedział, że ta ścianka była już ostatnia, może bym jeszcze dał rady, ale z drugiej strony, gdyby miało mi braknąć sił w połowie ścianki i nie dałbym się rady wypiąć to może lepiej, że zrezygnowałem zawczasu.

Cały podjazd od skrzyżowania w Rabce to: 8,0 km, 311 m przewyższenia, średnio 6,2%, max 16,2%. Odcinek od mostku w Rdzawce do Zakopianki to: 1,7 km, 195 metrów przewyższenia, średnio 11,7%, max 16,2%.  

Podjazd pod Rdzawkę mnie pokonał, miałem zdecydowanie za twarde przełożenia, a że na podjeździe nie ma momentów wytchnienia nie dałem rady tak długo przepychać korb na kadencji 40 obrotów. Szkoda, że nie zdążyłem przed wyjazdem założyć korby kompaktowej, bo przełożenie 34x28 może by pod tą górkę wystarczyło.

Dalsza wycieczka to już w zasadzie bez historii, najpierw dość długi i stromy zjazd Zakopianką do Klikuszowej. Dalej postanowiłem wybrać dłuższy wariant trasy przez Ludźmierz, do którego droga znów prowadziła lekko w dół, tak dojechałem do drogi 957 Nowy Targ - Czarny Dunajec. Kolejne 10 km do Czarnego Dunajca to droga prowadząca lekko pod górę po otwartym terenie, ten odcinek też był dość męczący. W Czarnym Dunajcu zrobiłem kilka fotek i ruszyłem i na Chabówkę, droga początkowo prowadziła lekko w dół, po niestety dość kiepskim asfalcie. Dopiero w Pieniążkowicach zaczął się podjazd, zatrzymywałem się dwa razy, bo chciałem uzupełnić płyn w bidonie, niestety wszystkie sklepy były pozamykane. Za centrum miejscowości pojawia się znak stromy podjazd 7% i jedziemy pod górkę na przełęcz Pieniążkowicką. Dwa lata temu zdobywałem tą górkę, jadąc do Wiednia, wtedy droga prowadząca z Rabki pod górę okazała się dość męczącą, jednak dziś od drugiej stromy podjazd nie jest aż tak trudny. Na serpentynach faktycznie jest wspomniane na znaku 7%, ale zasadniczy podjazd to ledwo  1,2 km ze średnim nachylenie 5,1%, więc po chwili byłem już na szczycie. Zrobiłem kilka fotek i ruszyłem w dół.

Kolejne 5 km to ciągły, dość wyraźny zjazd, więc pędziłem bardzo szybko. Potem dalej jest w dół, choć już trzeba pokręcić pedałami. Przejeżdżamy przez Rabę Wyżną i dojeżdżamy do Chabówki, gdzie miejscami było lekko pod górę, ale potem do Rabki znów jest w dół i po chwili byłem już na końcu mojej wycieczki. Średnia, która na podjeździe w Rdzawce mi mocno spadła, na zjeździe z przełęczy Pieniążkowickiej, mocno wzrosła, ostatecznie udało mi się wykręcić całkiem przyzwoity wynik prawie 26 km/h.

Wycieczka nie do końca udana, porażka na Rdzawce trochę popsuła mi humor. Jednak pod górki dalej jestem ze słaby na szosę. Przed rokiem poradziłem sobie z podjazdem na Gliczarów jadąc Lapierrem, ale tam miałem przełożenie 30x26 (1,15), dziś próbowałem pod Rdzawkę wjechać na 39x28 (1,39) i mocno zatęskniłem na Lapierrem. Nowa korba kompaktowa ma mi dać przełożenie 34x28 (1,21), mam nadzieję, że to wystarczy na Gliczarów, bo w sierpniu zamierzam pojechać w Tatry pokibicować na TdP.

Mapa i galeria

Małopolski Wyścig Górski

Sobota, 13 czerwca 2015 | dodano:15.06.2015 Kategoria 61-80 km, Po górkach, samotnie, wyścig kolarski
  • DST: 75.00 km
  • Czas: 02:44
  • VAVG 27.44 km/h
  • VMAX 56.12 km/h
  • Temp.: 35.0 °C
  • HRmax: 177 ( 94%)
  • HRavg 151 ( 80%)
  • Kalorie: 1969 kcal
  • Podjazdy: 657 m
  • Sprzęt: Peugeot Nice
  • Aktywność: Jazda na rowerze
Małopolski Wyścig Górski już od kilku lat gości w moim kalendarzu imprez rowerowych, również w tym roku chciałem pokibicować na tym wyścigu. Planów na ten wyścig miałem kilka, pierwszy zakładał, że podobnie ja w latach wcześniejszych pojadę samochodem do Krasnych Lasocic, a potem przejadę całą jedną rundę wyścigu i na koniec pojadę na metę. Jednak dzień przed wyścigiem okazało się, że nie będę miał samochodu, więc wpadłem na pomysł, że wykonam ten sam plan, ale na miejsce pojadę rowerem - co oznaczało konieczność pokonania 115 km.

Wstałem w sobotę rano, a tu słońce świeci na całego, prognozy na dziś 35 stopni w cieniu, stwierdziłem więc, że chyba trzeba sobie odpuścić i doszedłem do wniosku, że pojadę na start, ruszę kilkanaście minut przed kolarzami i pojadę jeszcze na górkę do Brzezia zrobić kilka fotek. Około 11 wyjechałem z domu w kierunku niepołomickiego rynku, ujechałem 500 metrów i na ulicy Pięknej wpadłem na rozbitą butelkę:( no i oczywiście złapałem gumę. Doszedłem do rynku i w sklepie u kolegi zabrałem się do wymiany, niestety jak się okazało dętka, którą woziłem w zapasie też była przebita:( Myślę sobie - to koniec jazdy na dziś, poszedłem zrobić kilka fotek na starcie, ale potem myślę, że może bym jeszcze szybko skoczył do rowerowego po dętki i jednak się przejechał. Mniej więcej o 11:50 byłem ponownie gotowy do drogi.

Ruszyłem z całych sił, chciałem zdążyć do Brzezia przed kolarzami. W Szarowie pod Azalią skręciłem w prawo i potem pod kościół, zrobiłem lekki skrót w stosunku do trasy wyścigu i po chwili atakowałem już podjazd w Brzeziu. Wjechałem dobry tempem, ale cały ten odcinek z Niepołomic kosztował mnie sporo sił i na szczycie opróżniłem praktycznie cały bidon. Jak się okazało, nie potrzebnie się tak spieszyłem, kolarzom wyraźnie spieszyło się mniej i musiałem czekać jeszcze dobre 10 minut. Porobiłem fotki i zasadzie miałem już wracać do domu, ale w ostatniej chwili pomyślałem sobie, że pojadę do Krasnych Lasocic na premię górską.

Początek dość łatwo, w Brzeziu zjazd, potem po płaskim do Gdowa. Musiałem się trochę przebijać w korku, bo kolumna wyścigu zablokowała drogi. Za Gdowem podjazd, gorąco jak cholera, a bidon świeci pustakami, więc w połowie podjazdu zatrzymałem się w sklepie, gdzie uzupełniłem zapasy. Dalej pojechałem do Zagórzan, a następnie odbiłem na Lubomierz i Grabie, trasa cały czas była mocno pagórkowata. W końcu dojechałem do Kępanowa i stanąłem u stóp podjazdu na Krasne Lasocice, kolarze mieli tędy zjeżdżać, a postanowiłem podjechać. Wiedziałem, że łatwo nie będzie, kilka razy jechałem tędy samochodem. Podjazd od samego początku daje ostro w kość, szczególnie przy takim upale. Pierwsze kilkaset metrów wjechałem szybko z dobrą kadencją, ale już po chwili zaliczyłem odcięcie, musiałem zwolnić i już do samego końca jechałem z kłopotami. Podjazd w zasadzie nie jest jakiś mega ciężki (3,04 km/h, przewyższenia 149 m, nachylenie 5,5%), w zasadzie nie ma na nim miejsc bardzo stromych, przez większość dystansu nachylenie waha się granicach 6-8%, a miejscami są wypłaszczenie po 3-4%. Powiem szczerze, że naprawdę się zmęczyłem pokonując tą górkę, ale po kilkunastu minutach byłem na szczycie.

Od samego Brzezia cisnąłem ile sił w nogach i w rezultacie do przejazdu kolarzy przez premię miałem teraz jeszcze prawie godzinę. Porobiłem kilka fotek, a następnie zszedłem kilkaset metrów niżej w poszukiwaniu najlepszego miejsca na fotki. W oczekiwaniu na kolarzy siedziałem w sobie w cieniu, a tu nagle doszedł do mnie gościu z bidonem, którzy jak się okazało był ojcem jednego kolarza z peletonu i chciał mu podać picie. Pogadaliśmy sobie przez chwilę i tak doczekałem do przejazdu kolarzy. Najpierw przez premię przejechała 2 osobowa ucieczka, potem większa grupa, potem grupka z kolarzem na którego czekał ojciec, potem jeszcze chyba ze dwie inne grupki i koniec wyścigu. Kolarze przez tą premię mieli jechać jeszcze raz, ale dopiero za godzinę, mogłem jeszcze jechać na metę do Szczyrzyca, ale to oznaczało dodatkowo przynajmniej 20 km jazdy, więc postanowiłem, że wracam.

Na zjeździe do Kępanowa wyminąłem wspinającego się pod górę Piotrka (piotrkol). Zjazd był piękny, ale potem trzeba było jeszcze powalczyć z trudnościami, górki w Grabiu i Lubomierzu pokazały, że już jestem mocno zmęczony. Potem do Gdowa głównie w dół, więc poszło w miarę gładko. W Gdowie zrobiłem przerwę na lody i uzupełnienie bidonów, po czym przez Liplas ruszyłem dalej. Przejechałem przez Niegowić i Cichawę i stanął u stóp podjazdu do Brzezia - jechałem dość wolno, miałem wyraźnie dość. Później na szczęście już głównie w dół i dojazd do domu. Po drodze w Staniątkach jeszcze raz stanąłem w sklepie, gdzie kupiłem sobie pepsi i już dość wolno pokonałem ostatnie kilometry do domu.

Wyjazd udany, choć przyjechałem mocno zmęczony. Po drodze wypiłem przeszło 3 litry wody i puszkę pepsi, a zaraz po powrocie jeszcze trochę mineralnej i pepsi. Było mega gorąco, jadąc na rowerze, jeszcze trochę wiatr mnie chłodził, ale jak stanąłem to grzało strasznie. Tych zaplanowanych 115 kilometrów i ponad 1200 m przewyższenia chyba bym dziś nie pokonał, dobrze więc że wróciłem już Krasnych Lasocic. Pod duży podjazd znów brakowało mi trochę przełożeń, musiałem cisnąć z kadencją około 70, później udawało mi się zbliżyć do 80 obrotów, cały czas mocno się męcząc - jednak dalej jestem słaby.

Trudny górski etap, znów wygrał sprinter i lider wyścigu Marko Kump, który jak się później okazało został zwycięzcą całego wyścigu.

XIV Gwiaździsty Rajd Rowerowy

Niedziela, 31 maja 2015 | dodano:01.06.2015 Kategoria 61-80 km, Po płaskim, Przez Puszczę Niepołomicką, Rajdy rekreacyjne, Z uczniami
  • DST: 61.40 km
  • Teren: 5.00 km
  • Czas: 02:49
  • VAVG 21.80 km/h
  • VMAX 36.89 km/h
  • Temp.: 23.0 °C
  • HRmax: 177 ( 94%)
  • HRavg 111 ( 59%)
  • Kalorie: 886 kcal
  • Podjazdy: 56 m
  • Sprzęt: Peugeot Nice
  • Aktywność: Jazda na rowerze
Na niedzielę miałem zaplanowany kolejny już wyjazd z dziećmi na Gwiaździsty Rajd Rowerowy, który w tym roku odbywał się w Dziewinie na skraju Puszczy Niepołomickiej.

Z dziećmi byłem umówiony pod szkołą o godzinie 9:00, z domu ruszyłem o 8:27, postanowiłem jechać na Peugeocie, bo dojazd na metę rajdu miał prowadzić drogami asfaltowymi i dodatkowo na szosówce mam, zamontowany bagażnik. Tym razem jadę drogą główną, przez miasto jeszcze nie zbyt szybko i na obwodnicy Niepołomic mam średnią jakieś 29 km/h, ale za skrzyżowaniem, mocno przyspieszam. Na tzw. Ruskie na początku Woli Batorskiej (5 km) dojeżdżam w czasie około 9:40 bijąc tym samym rekord ustanowiony dawno temu na Torino, do którego do tej pory coś nie mogłem się zbliżyć. Dalej cisnę z całych sił, mimo iż na niektórych odcinkach było trochę pod wiatr. W Zabierzowie w pod szkołą mam czas poniżej 20 minut (znów rekordowo), więc cisnę dalej. Pod szkołę w Woli Zabierzowskiej dojeżdżam w czasie 23:46 (dystans 12,97 - czyli jakieś 600 metrów bliżej niż przez las), średnia 32,7 km/h - było bardzo mocno.

Dalej to już wycieczka tempem rekreacyjnym z uczniami. Spod szkoły dojeżdżamy pod leśniczówkę Przyborów, gdzie czekamy na grupę z Niepołomic. Na postoju stopuję garmina i potem oczywiście zapominam go włączyć. Około 10:00 już wszyscy razem ruszamy Żubrostradą do Dziewina. Na miejscu piknik, konkurencje sportowe, losowanie nagród i około 15:30 jedziemy z powrotem. Postanawiam uskutecznić lekko terenowy skrót, jest bliżej, ale droga dość ciężka, szczególnie na szosówkę. Wracamy, więc na Żubrostadę, którą dojeżdżamy do końca Puszczy, a potem jedziemy pod szkołę, gdzie odstawiam uczniów - rajd można uznać za zakończony.

Trzeba jeszcze oczywiście wrócić do domu, jadę z koleżanką, ona jedzie na góralu, więc tempo jest dość wolne. Na segmencie na Drodze Królewskiej mamy czas 16:13 (23,8 km/h), mimo dość wolnego tempa, zaczynam być zmęczony. Kręcę na niższym przełożeniu, ale męczę się prawie tak, jak jadąc znacznie szybciej na twardszym przełożeniu. Do domu dojeżdżam około 17:30.

Wyjazd udany, pogoda dość dobra. Na odcinku z Niepołomic do Woli Zabierzowskiej zrobiłem mocny trening a potem już rekreacja. Znów popełniłem błąd polegający na nie włączeniu GPS i mój ślad jest krótszy o przeszło 7 km, jakoś nie mogę się to takiego działania Garmina przyzwyczaić. Jednak żeby tego uniknąć, to włączyłem sobie przypominanie o tym, że GPS nie jest włączony co minutę, może to pozwoli mi nie tracić śladów.

BO Góra Kamieńsk

Sobota, 11 kwietnia 2015 | dodano:14.04.2015 Kategoria 61-80 km, Po płaskim, RNO
  • DST: 65.74 km
  • Teren: 12.00 km
  • Czas: 03:33
  • VAVG 18.52 km/h
  • VMAX 37.59 km/h
  • Temp.: 20.0 °C
  • HRmax: 171 ( 91%)
  • HRavg 140 ( 74%)
  • Kalorie: 1843 kcal
  • Podjazdy: 365 m
  • Sprzęt: GT Avalanche 3.0
  • Aktywność: Jazda na rowerze
11 kwietnia wstałem o 5 rano i pojechałem z Krzyśkiem aż do Kamieńska w okolicach Łodzi, żeby wziąć udział w Bike Oriencie. Zawsze słyszałem, że Bikeorient to jeden z najlepiej zorganizowanych maratonów na orientacje, a że imprezy w okolicy jakoś mam się w tym roku wykruszyły, to postanowiliśmy spróbować. Minusem tej imprezy niestety był dość długi dojazd, ponad 3 godziny jazdy, ale poszło nawet dość sprawnie i przed godziną 9 dojechaliśmy na miejsce do ośrodka sportowego u stóp Góry Kamieńsk.

Przed godziną 10 nastąpiło rozdanie map. Na mapie znaleźliśmy 20 punktów kontrolnych przeznaczonych dla tras Mega i Giga, przed startem nie było podziału na poszczególne kategorie, po prostu ten kto zaliczył przynajmniej 11 punktów kontrolnych był klasyfikowany na Giga, a reszta na mega. My od początku zakładaliśmy, że jedziemy Mega (jakieś 50-60 km), zgodnie z tym co zobaczyliśmy na mapie myśleliśmy, że musimy więc pokonać punkty 1-10, tym czasem chyba nie było takiego obowiązku i wystarczyło przejechać 10 dowolnych punktów. My jednak mieliśmy inne założenie i wyrysowaliśmy trasę przez punkty: 5, 4, 6, 1, 9, 10, 8, 3, 7, 2 - oznaczało to, że 3 punkty umiejscowione na Górze Kamieńsk zostawiamy sobie na koniec. Co prawda ja chciałem atakować górę na samym początku po stoku narciarskim (tak zrobiło chyba większość uczestników), ale Krzysiek coś kręcił nosem, więc postanowiliśmy, że na górę sobie wjedziemy od drugiej strony, na końcu trasy.

Na początek poszedł więc punkt nr 5, dość długo rysowaliśmy trasę i ruszyliśmy jako jedni z ostatnich. Dojazd do 5 łatwy, przy punkcie tłok, trzeba było czekać w kolejce na podbicie punktu. Dalej kawałek po leśnej, lekko piaskowej ścieżce i wyjazd na asfalt. Przejechaliśmy kawałek asfaltem i odbiliśmy w lewo do punktu nr 4, patrzymy a tu wszyscy pojechali w prawo 20, 17, 12 - czyżby wszyscy jechali giga?

Mniejsza o to mkniemy sobie asfaltami z wiatrem, z dużą prędkością już samotnie. Dojeżdżamy w pobliże pkt 4, kilkaset metrów ścieżką przez las i bez pudła trafiamy na punkt na brzegu jeziorka. Podbijamy i przez chwilę rozważamy możliwość jazdy leśnymi, ścieżkami w kierunku 6. Jednak po namyśle odrzucamy tą opcję, widzimy że na ścieżkach jest sporo piachu, a ścieżki na mapie są zaznaczone liniami przerywanymi, więc może ich tam czasem nie być. Jedziemy więc asfaltami.

Wracamy się kawałek Łękawy i ładną drogą przez las jedziemy do Rząsawy, tam za rzeczką odbijamy w prawo i ścieżką wzdłuż rzeki jedziemy na  punkt nr 6. Zajeżdżamy sobie trochę za daleko, ale szybko korygujemy błąd i zdobywamy kolejny punkt.

Teraz znów musimy się wrócić ścieżką wzdłuż rzeczki, a następnie wpadamy na szeroką szutrówkę biegnącą koło zbiornika Słoik. Przy Słoiku mamy kolejny punkt i zarazem bufet - pkt 1. W zasadzie mieliśmy się zatrzymać tylko na krótką chwilę, ale akurat nadjechała telewizja i Krzysiek zaczął udzielać wywiadu:) w rezultacie nasz postój trochę się przedłużył.

Kolejny punkt nr 9 znajdował się lesie przy trakcji energetycznej, na początek jednak jazda dalej szutrówką wzdłuż rzeczki, niestety pod wiatr. Linie wysokiego napięcia pomogły nam znaleźć właściwy skręt, potem kawałek leśną drogą i niewielkimi problemami trafiamy kolejny punkt.

Wyjeżdżamy z lasu i kierujemy się na punkt nr 10 - punkt widokowy przy Kopalni Bełchatów, czeka nas długi przelot po asfalcie, częściowo pod wiatr. Na 10 czujemy, już lekkie zmęczenie, robimy więc krótki postój, który wykorzystujemy na sesję zdjęciową. Następnie zawracamy rowery i pędzimy na 8.

Co ciekawe dalej wieje nie tak jak trzeba:( Dojeżdżamy do lasu w Łękowisku, skręcamy w szeroką szutrówkę, a potem w wąską ścieżkę w las.Punkt nr 8 jest w jakimś mini wąwozie, chyba podjechaliśmy do niego trochę, ze złej strony i pewnie mielibyśmy problemy z jego odnalezieniem, ale w pobliżu punktu, spotkaliśmy jakąś parę, która dała nam niezbędne wskazówki. Po kilku minutach kolejny punkt był nasz.

Pozostały nam już tylko 3 punkty na Górze Kamieńsk. Cała trasa do tej pory była niemal płaska, a przed nami było jedyne w tym wyścigu wzniesienie za to zapowiadała się nie lada wspinaczka. Na początek punkt nr 3 - dworek myśliwski, od razu podjazd i to nie byle jaki bo 10% i do tego po betonowych płytach. Na szczęście ten odcinek nie był zbyt długi i po chwili wyjechaliśmy na wypłaszczenie i szeroką drogę, którą dojechaliśmy do pkt 3.

Następnie był kawałek zjazdu i rozpoczęła się wspinaczka już na szczyt góry. Droga na szczęście asfaltowa, ale podjazd dość stromy. Pod górę ciągnąłem szybciej niż Krzysiek i po paru minutach odjechałem kilkaset metrów do przodu. Podjazd do końca asfaltu miał w sumie 3 km i 146 metrów przewyższenia, na szczyt przyjechałem bardzo zmęczony i do tego jeszcze skończyło mi się picie. Patrzę się przed siebie i widzę, że punkt 7 jest jeszcze wyżej i co więcej prowadzi do niego jakaś mega piaskownica.

Dojazd do punktu 7 analizowałem, już wcześniej, stwierdziłem że na końcu asfaltu należy odbić na ścieżkę prowadzącą lekko na prawo i nią dojechać po punktu, nie sądziłem, jednak że ten punkt będzie jeszcze o tyle wyżej. Skręciłem więc w prawo mega stromym piaskowym podejściem długości około 30 metrów wyszedłem na ścieżkę i w zasadzie wszystko byłoby w porządku gdyby nie fakt, że moja droga okazała się taką piaskownicą, że cały dystans (800 metrów) do punktu pokonałem praktycznie z buta. Gdy dochodziłem do punktu zobaczyłem Krzyśka, który zamiast na górze był na dole - wyjechał a końca asfaltu a potem zjechał sobie w dół. Po chwili byłem przy punkcie, a Krzysiek musiał sie jeszcze wspiąć po bardzo stromej piaskowej ścieżce.

Postanowiłem, więc że jadę dalej, jeszcze kawałek był po piasku, ale po chwili pojawiła się szeroka szutrówka prowadząca lekko w dół. Pędziłem więc z całych sił do górnej stacji wyciągu narciarskiego, gdzie miałem odbić ostatni punkt. Na miejsce dojechałem bez problemu, ale na samym punkcie popełniłem niestety błąd. Rozejrzałem się po okolicy punktu nie ma, wyciągnąłem więc mapę i czytam opis, niestety chyba zmęczenie dawało już o sobie znać i zamiast opisu punktu 2, którego szukałem przeczytałem opis 1 (wiata bufet) a że na szczycie stał właśnie taki bufet, więc zacząłem szukać tam. Nigdzie jednak punktu nie było, zapytałem nawet osoby siedzące na szczycie czy czasem nie widziały gdzieś punktu, ale nic to nie pomogło. Tak kręciłem się w kółko gdy na punkt wjechała trójka rowerzystów. Oni dobrze przeczytali opis (skraj stoku narciarskiego) i po chwili miałem punkt podbity. Pozostało już tylko zjechać w dół po stoku.

Od początku bałem się tego zjazdu, nigdy nie byłem najlepszym zjazdowcem, a to tego mój rower też się za bardzo do tego nie nadaje. Nie mniej jednak adrenalina działała, chwyciłem, więc rower i jazda - ruszyłem jako pierwszy. Niestety po chwili na mojej z drodze pojawiła się spora dziura, próbowałem hamować i w tym momencie chwycił mnie skurcz. Gdy zwolniłem jeden z zawodników przemknął obok mnie. Zacisnąłem zęby i jadę dalej, stok był nierówny i miałem jeszcze kilka trudnych momentów, nie mnie jednak po chwili byłem na mecie.

Mój czas to 4:19:10 sekund - 22 miejsce wśród mężczyzn i 24 w open startowało 166 osób. Krzysiek przyjechał 4:33 za mną odpowiednio na pozycji 24/27. Jednak po analizie wyników, stwierdzam, że jednak strasznie zawaliłem ostatni punkt. Na jego poszukiwaniu straciłem prawie 7 minut, w tym czasie dojechała do mnie trójka zawodników, ostatecznie rywalizacje przegrałem tylko z jednym z nich, ale zawodnik z pozycji 17/19 przyjechał z czasem 4:15:56, a więc lepszy ode mnie o zaledwie 3:14. Gdybym więc trafił dwójkę od razu powiedzmy w dwie minuty miałem szansę być nawet 17.

W sumie jednak nasz pierwszy BikeOrient uważam za udany, była piękna pogoda, trasa była ciekawa i nie strasznie trudna, w końcu mimo nie zbyt wysokiej formy zajęliśmy niezłe miejsca, biorąc pod uwagę liczbę startujących zawodników. Organizacja faktycznie była dopięta na ostatni guzik, nie mieliśmy co prawda okazji wziąć udziału w rozdaniu i losowaniu nagród, ale może następnym razem. W tym roku mają być jeszcze trzy edycje BikeOrientu i myślę, że jeszcze na jakąś się wybierzemy - choć niestety dojazd pożera strasznie dużo czasu.

Mapa i galeria

Pechowa niedzielna wycieczka

Niedziela, 2 listopada 2014 | dodano:03.11.2014 Kategoria 61-80 km, Akcja cmentarze 2014, Łapczyca, Po górkach, Po płaskim, samotnie, Zachodniogalicyjskie cmentarze
  • DST: 77.60 km
  • Teren: 0.50 km
  • Czas: 03:11
  • VAVG 24.38 km/h
  • VMAX 53.00 km/h
  • Temp.: 12.0 °C
  • HRmax: 180 ( 96%)
  • HRavg 144 ( 77%)
  • Kalorie: 2200 kcal
  • Podjazdy: 360 m
  • Sprzęt: Lapierre S Tech 300
  • Aktywność: Jazda na rowerze
Dziś miałem wrócić do Niepołomic na rowerze, a przy okazji zrobić sobie dłuższą przejażdżkę. Nie jeździłem od 14 października, przeszło 2 tygodnie, forma więc na pewno uciekła, mimo to planowałem dość ambitne warianty drogi. Pierwsza koncepcja była taka, żeby wjechać na Czyżyczkę a potem przez Sobolów, Niegowić, Suchorabę wrócić do domu. Trasa taka oznaczała sporo przewyższeń i dystans prawie 50 km, więc po dłuższych przemyśleniach stwierdziłem, że może być za ciężko. Opracowałem drugi, dłuższy ale praktycznie płaski wariant trasy. Planowałem jechać do Bochni, potem przez Gawłów, Cerekiew do Szczurowej, a następnie w zależności od formy, albo odwrót albo jazda jeszcze na drugą stronę Wisły do Koszyc i powrót przez Nowe Brzesko.

Na trasę ruszam około 13:15, jest słonecznie i ciepło, ale ta wycieczka jakoś nie za dobrze się dla mnie zaczyna. Ściągam szosówkę z dachu, wyciągam Garmina, patrzę a tu nie mam go gdzie zamontować - podstawka została przez Peugeocie:( No nic Garmin do kieszeni i drogę. Na początek podjazd pod Górny Gościniec w Łapczycy, niecałe 600 metrów o średnim nachyleniu prawie 11%, a w końcówce jest pewnie z 15% (do końca nie wiem bo Garmin w kieszeni). Jakoś wjeżdżam, ale z wielkim trudem, na szczycie fotka zabytkowego kościoła i jazda do Bochni. Od samego początku czuję, że moja forma wyraźnie zapadła w sen zimowy, ledwo podjechałem pod górkę, ciężko oddycham, chłodne powietrze kłuje mnie w płucach. Teraz na szczęście w dół, przejeżdżam przez Bochnię i kieruję się na Krzeczów, a potem odbijam na Gawłów. Krótki postój robię pod cmentarzem wojennym w Krzeczowie, a potem 5 km pod cmentarzem w Gawłowie. Tu stoję trochę dłużej, patrzę na GPS żeby sprawdzić dalszą drogę i stwierdzam, że niestety nie odpaliłem GPS i nie rejestruje on parametrów trasy, nie dowiem się więc jakie tętno miałem przy podjeździe na Górny Gościniec:( No nic włączam GPS i jadę dalej na Cerekiew, tempo w okolicach 27-28 km/h, miejscami jest kiepski asfalt, więc trzeba trochę zwolnić. Niestety nie jedzie mi się za dobrze, czuję nogi, bolą, do tego siedzenie znów wydaje mi strasznie twarde, ale już zacząłem się przecież do niego przyzwyczajać.

Przejeżdżam przez Cerekiew i Wrzępie, kieruję się na Strzelce Wielkie, jadę niestety pod wiatr i moje tempo jazdy wyraźnie siada. Po 30 km zatrzymuję się pod drewnianym kościołem w Strzelcach Wielkich, nagle słyszę, że dzwoni telefon, wyciągam, patrzę a tu 7 połączeń nieodebranych. Dzwoniła żona, że nie wziąłem ze sobą kluczy do domu, zonk, muszę się wrócić, więc mój dzisiejszy plan wycieczkowy padł.

Wracam do Łapczycy, staram się wybrać inną drogę, jadę przez Wrzępie (inną drogą) dalej przez Okulice, Ostrów Szlachecki, wyjeżdżam w Gawłowie, ale zaraz odbijam na Krzyżanowice i dalej przez Proszówki do Bochni. Mniej więcej na 40 km zacząłem mieć dość jazdy, tempo spada, jadę wolno, nogi bolą mnie coraz bardziej. W Bochni jeszcze zamknięty wiadukt i jakieś 300 metrów po szutrze:(, a potem zaczynają się podjazdy. Kręcę sobie wolniutko pod górę i coraz większym zaniepokojeniem obserwuję zachodzące słońce. Kurtkę musiałem ubrać już we Wrzępi, ale teraz robi się coraz chłodniej.

O godzinie 16:04 jestem w Łapczycy, więc punkcie startu, na liczniku prawie 60 km, jestem bardzo zmęczony, a tu do domu jeszcze jakieś 18 km. Biorę kluczę i o 16:09 ruszam w dalszą drogę. Na początek znów podjazd do Chełmu. Znów kręcę powolutku pod górę, w Moszczenicy pod Kurhanem zakładam pełne rękawiczki i komin na szyję, słońce zaszło, szarówka, lampki pracują już od Łapczycy. Teren robi się łatwiejszy, przyspieszam. Szybko pokonuję fragment po drodze 94, skręcam na 75 i wskakuję na chodnik, tempo spada, ale jest zdecydowanie bezpieczniej. W Targowisku odbijam na Szarów, znów podjazd pod kościół w Szarowie i potem jeszcze kawałek pod OSP w Dąbrowie. Dalej zaczynają się zjazdy, na zjazdach marzną mi kolana, nogi bolą, ledwo jadę. Dalej przejazd przez Staniątki, już całkiem po ciemku przez las, następnie Aleja Dębowa, Piękna, Cmentarna i jestem pod domem moich rodziców, uff już na szczęście koniec - jest godzina 17:02.

Przejechałam dziś 77 km na szosówce, w dość słabym tempie, a przyjeżdżam skrajnie zmęczony:( Formy już nie ma, trzeba będzie chyba kończyć sezon, może jeszcze kilka przejażdżek na dystansie nie większym niż 20 km, przynajmniej jeden wyjazd w grudniu, żeby zaliczyć wycieczki rowerowe w każdym miesiącu tego roku i koniec, bo formy już nie ma.

Galicja Orient dzień 1

Sobota, 4 października 2014 | dodano:06.10.2014 Kategoria 61-80 km, RNO, zawody
  • DST: 58.53 km
  • Teren: 25.00 km
  • Czas: 03:26
  • VAVG 17.05 km/h
  • VMAX 62.52 km/h
  • Temp.: 12.0 °C
  • HRmax: 182 ( 97%)
  • HRavg 153 ( 81%)
  • Kalorie: 2150 kcal
  • Podjazdy: 715 m
  • Sprzęt: GT Avalanche 3.0
  • Aktywność: Jazda na rowerze
Galicja Orient to nasze ostatnie i docelowe zawody na orientacje w tym sezonie. Od początku sezonu walczyliśmy w zawodach z cyklu Galicja Trophy, w Miechowie po dobrej jeździe i katastrofalnym błędzie na ostatnim punkcie zajęliśmy 5 miejsce, w Jordanowie poszło lepiej i zajęliśmy 2 miejsce, co pozwoliło nam się przesunąć na 3 miejsce w cyklu. Do Bolęcina na ostatnie zawody przyjechaliśmy z założeniem wskoczenia na 2 miejsce w cyklu, bo pierwsze niestety było już poza naszym zasięgiem. Żeby sięgnąć po 2 miejsce w Galicja Trophy musieliśmy poprawić 5 miejsce (z Miechowa) przy założeniu, że wyprzedzająca nas drużyna Hasajzacnie nie będzie wyżej niż na 3 miejscu, najlepiej więc było pokonać naszych przeciwników i zakończyć zawody przynajmniej na 4 miejscu.

Niestety przed tymi zawodami nie udało się specjalnie potrenować, przeziębienie i cały tydzień bez roweru. Start wyznaczono na godzinę 10:30, mniej więcej o 9:30 byliśmy na miejscu i pierwsze wrażenie - jest zimno:( Ubieramy się więc dobre i czekamy na start.
Dostajemy mapy i planujemy trasę, wszystkie punkty są na północ od bazy czyli po drugiej stronie autostrady, trzeba więc uwzględnić miejsca przeprawy.

Postanawiamy wybrać wariant odwrotny do ruchu wskazówek zegara, pierwszym punktem do zaliczenia jest więc 8 (przepust). Niestety już na starcie robimy błąd, zamiast wybrać drogę na prosto z bazy w kierunku punktu, my mechanicznie jedziemy tak jak przyjechaliśmy samochodem, czyli przez centrum Bolęcina, już na początku duża strata:) Dalej przejazd szosą, wpadamy na niebieski szlak i tu znów błąd, źle sobie skręcamy, musimy zrobić korektę, znów strata ale punkt na szczęście zaliczony.

Dalej już bez przeszkód jedziemy niebieskim szlakiem do Młoszowej, przejeżdżamy obok pałacu gdzie ostanio była meta rajdu Kraków - Trzebinia i rozpoczynamy wspinaczkę na punkt nr 1 (jar). Tu na szczęście idzie bez problemu, dojeżdżamy w pobliże punktu, a tam pełno ludzi szuka punktu, my trafiamy prawie na gotowe, podbijamy punkt i odrabiamy straty z początku trasy.

Niestety nasze szczęście jest chwilowe na dość trudnym wyjeździe z tego punktu w kierunku miasteczka, zaczyna nawalać mi rower. Trąciłem przerzutką o jakieś krzaki i napęd mi wariuje. W efekcie nie jestem w stanie wrzucić żadnego lżejszego trybu bo zaraz przeskakuje mi łańcuch. Muszę pchać rower pod wzniesienie i znowu wszyscy nas wyprzedzają. W Myślachowicach próbuję coś z tym moim napędem zrobić, jest chwilowa poprawa i pędzimy dalej, ale straciliśmy przynajmniej z 10 minut.

Na asfalcie staramy się cisnąć, żeby coś nadrobić, ale po wjechaniu w teren znowu mam problemy. Z pewnymi problemami zaliczamy punkt nr 3 (stara zapora) i szlakami przez las kierujemy się do kolejnego punktu. Tu kolejne terenowe wzniesienie i znów problem z przeskakującym łańcuchem. Zatrzymuję się i zaczynam się zastanawiać czy jest w ogóle sens dalej się męczyć. Rower odmawia posłuszeństwa a my jedziemy na szarym końcu stawki:( Jednak to zawody na orientacje zawsze jest szansa coś nadrobić, biorę więc śrubokręt, majstruję chwilę przy przerzutce i ruszam dalej.

Do dyspozycji mam 3 najtwardsze przełożenia w kasecie i 3 tarcze z przodu w sumie 9 kombinacji raczej twardych:( Kolejne asfaltowe wzniesienie pokazuje, że będzie ciężko, jadę ale z niską kadencją, tętno skacze mi ponad 160, ale trzeba walczyć.

Zdobywamy punkt nr 2 (szczyt kopca), na punkcie dojeżdżamy dwa miksy, może to oznaka, że coś odrabiamy. Dalej zjazd do asfaltu i po asfalcie, niestety drogi którą mieliśmy zaatakować punkt, nie udaje się nam wypatrzeć w terenie.

Zjeżdżamy do centrum wioski, zaznaczona na mapie dróżka koło sklepu to jakiś sajgon, nie chcę nam się taszczyć rowerów na plecach, więc jedziemy za jakąś drużyną w kierunku kościoła, gdzie widać drogę. Z przeciwka jadą dwie drużyny w tym etatowy zwycięzca naszej kategorii team Turbo Cola. Dojeżdżamy do kościoła i jedziemy w kierunku punktu nr 9, jest dość ciężko, szczególnie na moich twardych przełożenia, ale walczymy:) Nieoczekiwanie przy punkcie robi się tłoczno, spotykamy kilka drużyn w tym naszych największych rywali z Hasajzacznie. Podbijamy szybko punkt i pędzimy w drogę powrotną, nasza motywacja rośnie, może nie wszystko jeszcze stracone. 

Wracając z punktu nie jedziemy już pod kościół, tylko wybieramy skrót, jedziemy jak się później okaże ze zwycięzcami naszej kategorii i wyjeżdżamy tą mega stromą ścieżką pod sklepem (tym razem jest na szczęście w dół). Jesteśmy na skrzyżowaniu i pędzimy do punktu nr 5 (szczyt urwiska). Przejeżdżamy koło bufetu i mega zarośniętą ścieżką dojeżdżamy (dochodzimy) do punktu. Gdy my wyjeżdżamy z punktu to właśnie przejeżdżają rywale z Hasajzacznie, a przecież z 9 odjechali przed nami. Jest dobrze trzeba walczyć.

Znowu mijamy bufet, ale nie ma czasu na odpoczynek trzeba walczyć. Po raz trzeci lądujemy na tym samym skrzyżowaniu w Nowej Górze i jedziemy pod górę w kierunku punktu nr 4 (kopiec kamieni). Najpierw asfaltowy podjazd potem, szalony zjazd i znowu tym razem szutrowy podjazd po szlaku. Jest stromo ale da się jechać. Punkt nr 4 zaliczamy bez większego problemu i dalej szlakiem pędzimy w dół. 

Mimo błota odcinek do Dulowej pokonujemy bardzo sprawnie, przejeżdżamy drogę 79 i wjeżdżamy do Puszczy Dulowskiej. Tu na szczęście płasko, droga w miarę dobra, ale do punktu dłuższy przelot. Ciśniemy ile się da, w końcu gdzieś tam za nami są nasi rywale. Punkt nr 6 (źródełko) zdobywamy bardzo sprawnie, niestety przy wyjeździe z tego punktu popełniamy karygodny błąd. Mieliśmy się kawałek wrócić, a potem skręcić w lewo, tym czasem my od razu jedziemy w lewo. Przejeżdżamy może 500 metrów, wyjeżdżamy z lasu, jest skrzyżowanie, spostrzegamy błąd i szybki nawrót. Wracając widzimy kilku zawodników skręcających na leśną ścieżkę prowadzącą do punktu. Z daleka wydaję mi się, że to nasi najwięksi rywale. Poganiam więc Krzyśka i pędzimy ile sił w noga. 

Przez las niebieskim szlakiem i wyjeżdżamy przy studiu filmowy - kosmicznej kolonii tuż przy autostradzie. Na szczęście ostatni punkt - nr 7 (brama techniczna) jest przy samej drodze. Szybko podbijamy i pędzimy w kierunku mety.

Do pokonania jeszcze kilka kilometrów, przejeżdżamy pod autostradą i pędzimy w kierunku Bolęcina. Najpierw jedziemy pod górę, zmęczenie jest duże, ale walczymy. Dojazd do Bolęcina pagórkowaty, ale po kilkunastu minutach dojeżdżamy do centrum. Jeszcze tylko ulica Rekreacyjna i wpadamy na metę. Pierwsze wrażenie, jest pusto siedzi tylko jedna drużyna, ta z którą opuszczaliśmy skrótem punkt nr 9, nikogo więcej nie ma. Oddajemy kartę, jesteśmy na drugim miejscu, co automatycznie oznacza awans na drugie miejsce w Galicja Trophy.

Jakieś 5 minut po nas przyjeżdżają zwycięzcy z miksów. Idziemy do samochodów, i obserwujemy finisz, Turbo Cola walczy liderem kategorii Junior - ojciec z synem jednak górą:) Przebieramy się, jemy, dojeżdżają kolejne drużyny, nasi najwięksi rywale dopiero koło 7 pozycji, ale to już nie ważne, my swój cel na dzisiaj osiągnęliśmy. Mimo kiepskiego startu, dużych problemów ze sprzętem zajmujemy 2 miejsce, tracą do zwycięzców zaledwie kilka minut.

Galeria zdjęć



Pół Mordownika i wieczór kawalerski

Sobota, 13 września 2014 | dodano:16.09.2014 Kategoria 61-80 km, Po górkach, RNO, zawody
  • DST: 65.34 km
  • Teren: 45.00 km
  • Czas: 05:30
  • VAVG 11.88 km/h
  • VMAX 55.73 km/h
  • Temp.: 20.0 °C
  • HRmax: 165 ( 88%)
  • HRavg 133 ( 71%)
  • Kalorie: 2136 kcal
  • Podjazdy: 1155 m
  • Sprzęt: GT Avalanche 3.0
  • Aktywność: Jazda na rowerze
Wraz z Krzyśkiem zapisaliśmy się do udziału w Mordowniku odbywającym się w Beskidzie Niskim, a potem dowiedzieliśmy się, że nasz klubowy kolega Wojtek robi tego dnia wieczór kawalerski pojawił się więc dylemat co wybrać? A może dokonać jakiegoś kompromisu ? I tym sposobem zaliczyliśmy pół Mordownika a potem wieczór kawalerski:)

Zawody odbywały się w Jaśliskach w Beskidzie Niski, z domu musieliśmy wyjechać około 4:30, kilka minut po 7 byliśmy na miejscu, rejestracja, przygotowanie rowerów i krótkie oczekiwanie na start. Kilka minut przed 8:00 dostaliśmy mapy, a sam start przewidziano na 8. Do zaliczenia było 15 punktów kontrolnych, w optymalnym wariancie trasa miał mieć 128 km, w zasadzie od początku zakładaliśmy, że nie będziemy zaliczać wszystkich punktów, więc po burzliwiej dyskusji wybraliśmy 8 punktów przez które narysowaliśmy trasę, o ewentualnych dalszych punktach do zaliczenia mieliśmy zdecydować później.

Planowaliśmy dość długo, więc na trasę ruszyliśmy dopiero koło 8:15. Na początek pkt 1 (róg polany) prawie przy samej granicy słowackiej. Do punktu prowadziła szeroka szutrowa droga z niewielkimi hopkami po drodze. Od razu wyłoniły się przed nami piękne krajobrazy, podziwiając więc widoki niespiesznie pedałowaliśmy do 1. Po drodze odpadł mi przedni błotnik, zatrzymałem się, żeby go ponownie zamocować, a Krzysiek w tym czasie cały czas jechał do punktu. Po przejechaniu około 10 km zaliczyliśmy pkt 1 i przy okazji bufet:), zjedliśmy po bananie i w drogę.

Musieliśmy się kawałek wrócić, a następnie skręciliśmy na prowadzący pod górę szlak konny na którym znajdowały się 2 punkty. Od razu widać było, że górę będzie zdobywać z buta, było bardzo stromo, a na drodze było pełno błota. Po kilkunastu minutach wspinaczki dotarliśmy w pobliże pkt 5 (skrzyżowanie zarośniętych dróg). Samego punktu trochę szukaliśmy bo ścieżki coś nie bardzo nam się zgadzały, ale w końcu trafiliśmy na miejsce.

Do kolejnego punktu miało być łatwiej, bo osiągnęliśmy szczyt wzniesienia, a dalsza droga miała prowadzić po szczytach. W zasadzie faktycznie tak było, ale olbrzymia ilość błota na drodze, skutecznie utrudniała nam przeprawę. Po jakiś 5 km pokonanych częściowo na rowerze, a częściowo na noga dotarliśmy do pkt 2 (szczyt wzniesienia), sam punkt zauważyliśmy od razu, więc błyskawicznie podbiliśmy dziurki w karcie.

Dalej miało być jeszcze łatwiej, bo w dól, niestety szlak konny zamienił się w pieszy, co w praktyce oznaczano wąską, mocno zarośniętą, błotnistą ścieżkę. Droga w zasadzie cały czas prowadziła w dół, a my miejscami musieliśmy iść - katastrofa. Gdy w końcu wyjechaliśmy z lasu ma łąkę przez którą mogliśmy swobodnie zjechać w dół ucieszyliśmy się tak bardzo, że o mały włos nie przegapiliśmy pkt 13 pod mostkiem w Zydranowej. Na szczęście w ostatniej chwili zauważyłem punkt i na naszej karcie pojawiły się kolejne dziurki. Na pokonanie leśnego, górskiego, odcinka (około 8 km) między punktami 5, 2 i 13 straciliśmy prawie 2 godziny i mnóstwo siły, nie mówiąc już o fakcie, że nasze rowery były całe oblepione błotem.

Kolejny odcinek do pkt 15 w Zawadce Rymanowskiej, mieliśmy pokonać po asfalcie i mimo kilku wzniesień pokonaliśmy dystans 8 km bardzo sprawie. Sam punkt 15 też nie sprawił nam większych problemów, co prawda na początku lampion przegapiliśmy, ale już po chwili mieliśmy punkt zaliczony. 

Kolejny na liście był punkt nr 14, trudności nawigacyjnych z dojazdem do niego nie mogło być żadnych, natomiast pojawiły się trudności w postaci stromych podjazdów (nawet 12%). Pokonywaliśmy je na szczęście po asfalcie, więc po kilkudziesięciu minutach byliśmy na miejscu.

Dojazd do kolejnego punktu wymagał odrobiny improwizacji, najpierw trzeba było pokonać strome podejście na szczyt wzgórza, a potem mieliśmy się przedrzeć na azymut do leśnej ścieżki.O ile podejście poszło nam sprawnie to druga część planu nie bardzo miała szansę na realizacje. Las który przed nami się pojawił okazał się być gęstym sosnowym młodnikiem. Wyjścia były dwa, albo pojechać za drogą i nadłożyć spory dystans, albo spróbować jeszcze jednego wyjścia. Przejechaliśmy kawałek drogą po szczytach a potem na przełaj przez łąkę pojechaliśmy w dół do widocznej na mapie ścieżki, niestety jak to zwykle bywa w praktyce ścieżki nie było, był za to znów nasadzony 0,5 metrowymi sosnami las. Krzysiek chciał się przedzierając przez krzaki z rowerem na plecach, ale ostatecznie przeforsowałem wersję z powrotem na drogę. Okazało się, że całkiem nie potrzebnie próbowaliśmy w tym miejscu skrótu, co prawda jadąc drogą szczytową trzeba było trochę nadłożyć, ale szybko nadrabiało się to na asfaltowym zjeździe z przełęczy.

Zjechaliśmy więc do miejscowości Królik Polski w pobliżu której znajdował się pkt 8(róg sosnowego zagajnika) z drugim na trasie bufetem. Niestety dotarcie do punktu to kolejny spacer pod strome wzniesienie - na dystansie 1 km trzeba było pokonać 135 m w pionie (średnio ponad 13%, maksymalnie 19%), więc gdy w końcu dotarliśmy na bufet mieliśmy serdecznie dość dzisiejszych zawodów.

Nasz plan wyrysowany na starcie zakładał pominięcie dwóch najdalej na wschód wysuniętych punktów czyli 11 i 6. Z bufetu czyli pkt 8 mieliśmy jechać na pkt 4, jednak po dłuższej analizie stwierdziliśmy, że to zły pomysł. Dojazd do 4 wymagał pokonania (na nogach) wzgórza Jawornik (762 m npm), dopiero teraz zauważyliśmy, że trasa została tak skonstruowana, że z 8 należało jechać na 11 a dopiero potem na 4, co pozwalało ominąć Jawornik, natomiast nasz wariant zakładał mozolną wspinaczkę. Po dłuższych naradach postanowiliśmy wracać do bazy zaliczając po drodze jeszcze pkt 7. Takie rozwiązanie pozwoliło bym nam jeszcze zdążyć na wieczór kawalerski Wojtka:)

Zjechaliśmy więc tą samą drogą do Królika Polskiego i zaczęliśmy asfaltową wspinaczkę pod Przełęcz Szklarską. Mimo iż do pokonania było trochę przewyższenia, to jazda po asfalcie pod górę wydała nam kaszką z mleczkiem. Choć pojawił się problem z moim rowerem, coś strasznie rzęziło a na dodatek nie działały mi trzy najlżejsze przełożenia:( Gdy dojechaliśmy na szczyt przełęczy, czyli do miejsca, skąd zjechaliśmy w kierunku bufetu, stwierdziliśmy, że zaliczanie tego punktu, przy założeniu, że dalej nie jedziemy było bez sensu. Na jeden punkt straciliśmy strasznie dużo czasu i jeszcze więcej sił. 

Na szczęście dalej był zjazd, a potem krótka wspinaczka dobrej jakości drogą do pkt 7 (wieża). Po szybkim zaliczeniu punktu, Krzysiek który wcześniej zdradzał objawy "odcięcia prądu" sam zaproponował żebyśmy zaliczyli jeszcze pkt 10. Zjechaliśmy więc w pobliże bazy zawodów i ruszyliśmy do punktu. Po drodze czekał nas szutrowy podjazd, na szczęście niezbyt stromy i dość sprawnie zaliczyliśmy pkt 10 (droga/rzeczka). Przy punkcie czekałem chwilę na Krzyśka i przez moment przyszło mi do głowy, że moglibyśmy zaliczyć jeszcze 3 punkty, z których jeden (9) wyglądał na trudny - stromy podjazd, ale dwa pozostałe na mapie wyglądały prosto, choć wymagały dłuższego przelotu. Gdy dotarł Krzysiek to przedstawiłem mu swoją koncepcję, jednak on stwierdził, że to dla niego za dużo. Jeślibyśmy teraz (około 16:20) wrócili do bazy to spokojnie moglibyśmy zdążyć na wieczór kawalerski, zdobycie tych trzech punktów oznaczało jazdę do zmroku czyli do godziny 19, wspólnie więc postanowiliśmy, że wracamy do domu.

Szybki zjazd do szosy i dojazd do bazy. W bazie już byli zwycięzcy trasy męskiej i kobiecej z kompletem punktów oczywiście, my oddajemy karty z zaliczonymi 9 z 15 punktów i przejechanymi zaledwie 65 km. Wydaje się, że na upartego moglibyśmy zaliczyć jeszcze 3 punkty, na więcej niestety trudności trasy i nasza dyspozycja nie pozwalała.

Pakujemy i wracamy do domu. W Niepołomicach jestem o 20:20 a na 21 idę na wieczór kawalerski:).

Pojawiły się wyniki Mordownika, jak można było się spodziewać zajmujemy jedno z ostatnich miejsc 21. Za nami jeszcze dwóch zawodników klasyfikowanych i dwóch nieklasyfikowanych. Okazało się że tegoroczny Mordowni był jednak stosunkowo łatwy do przejechania w limicie czasu. Przed nami jest tylko 4 zawodników bez kompletu punktów, cała reszta zdobyła komplet. Gdy tak zastanowiliśmy się nad imprezą na spokojnie w domu to doszliśmy do wniosku, że w zasadzie ta trasa była w naszym zasięgu, mieliśmy jednak błędne założenie, że nie jedziemy całej trasy. Do tego gdzieś tam z tyłu głowy myśl, że dobrze byłoby wrócić na wieczór kawalerski Wojtka. To wszystko sprawiło, że już na starcie odrzuciliśmy punkty 11 i 6, a trasa była tak ułożona, że po prostu należało przez nie przejechać by w łatwy sposób dostać się do 4. Po zjechaniu z tych punktów otwierały się 4 punkty na dole mapy i droga do tytułu Immortal. Pętla Mordownika była w tym roku bardzo logiczna, na dodatek baza była umieszczona centralnie w środku pętli, więc w zasadzie z każdego punktu można było się wracać na metę w przypadku jakiegoś kryzysu. Należało więc zaplanować cały przejazd, nie myśleć o wieczorze kawalerskim i zaliczyć komplet punktów. Szczególnie, że nas przejazd przez punkty 1, 5, 2, 13, 14, 15 był w wariancie optymalnym, niestety dalej już chcieliśmy upraszczać trasę co spowodowało, że skończyło się na odległym miejscu.

Poważnie zastanawiamy się, czy w przyszłym sezonie nie zrezygnować z walki na trasach mini i nie powalczyć cały sezon na trasach pucharowych. Oznacza to co prawda brak wysokich miejsc, bo do czołówki tras pucharowych jednak nam strasznie daleko, ale z drugiej strony pozwoli nam to wyrobić sobie odpowiednią kondycje i zdobyć doświadczenie.

Średnia prędkość 11,86 km/h.

Ślad niestety nie pełny, brakuje pierwszych 10 km.


Do pracy w niedziele

Niedziela, 31 sierpnia 2014 | dodano:31.08.2014 Kategoria samotnie, Przez Puszczę Niepołomicką, praca, Po płaskim, 61-80 km
  • DST: 61.74 km
  • Teren: 0.50 km
  • Czas: 02:01
  • VAVG 30.61 km/h
  • VMAX 45.12 km/h
  • Temp.: 20.0 °C
  • HRmax: 164 ( 87%)
  • HRavg 144 ( 77%)
  • Kalorie: 1248 kcal
  • Podjazdy: 111 m
  • Sprzęt: Lapierre S Tech 300
  • Aktywność: Jazda na rowerze
W mojej pracy był mega remont. Robotnicy wyszli w piątek a jutro jest początek roku szkolnego, więc mimo niedzieli trwa sprzątanie. Wczoraj nie mogłem jechać do pracy, a dziś dokładnie nie wiedziałem na która mam być więc postanowiłem jechać rano na 9:00. Coś się wolno zbierałem i z domu wyjechałem dopiero o 8:35 - myślę sobie nie zdążę, ale w końcu jadę szosówką, jest niedziela, więc bez większego ryzyka można pojechać główną drogą. Pędzę ile sił w nogach, na liczniku momentami nawet koło 34-35 km/h, ale pod koniec trochę słabnę. Pod szkołą mam czas niecałe 25 minut i średnia 31,6 km/h - zdążyłem na 9:00.

Na miejscu okazało się, że panie umówiły się na pracę dopiero po 14:00, ale jadę po kluczę i coś porobię. W pracy jestem gdzieś do południa, a następnie ruszam w drogę powrotną, z tym że postanawiam jechać trochę na około. Najpierw jadę na Ispinę i Groblę. tam skręcam w drogę przez Puszczę do Drwini. Po dojeździe do drogi powiatowej robię przerwę pod sklepem na uzupełnienie zapasów, a następnie powiatówką mknę do Baczkowa, gdzie skręcam na drogę w Puszczy Niepołomickiej. Droga przez las jest zamknięta dla ruchu, ale dziś to akurat wada, jest pełno pieszych, rolkarzy, wolnych rowerzystów, a niektórym wydaję się, że cała droga należy do nich, więc kilka razy muszę wyraźnie zwalniać, a potem niestety znów rozpędzać rower.

Drogą przez las dojeżdżam do Stanisławic, tam wyjeżdżam z Puszczy bardzo kiepskim odcinkiem drogi, który kwalifikuję jako jazdę terenem. Ze Stanisławic jadę w kierunku Kłaja, pojawiają się pierwsze odcinki szosy wiodące lekko pod górę, a ja jestem coraz bardziej zmęczony. Mimo to nie decyduję się na najłatwiejszy wariant dojazdu do domu. W Szarowie odbijam w kierunku kościoła i robię podjazd, który może parametrami nie powala ale na odcinku 600 m serwuje średnio 2,9 % a maksymalnie pod 5%. Dalej jeszcze kilka krótkich odcinków pod górę aż do OSP w Dąbrowie, następnie seria zjazdów do Staniątek, przejazd przez Staniątki i przez Puszczę do Niepołomic. Na tym ostatnim odcinku czuję już duże zmęczenie, ale zaginam się, bo chcę osiągnąć średnią ponad 30 km/h. Ta sztuka mi się udaje, pod domem mam średnią według licznika 30,4 km/h (61,75 km), a według garmina również 30,4 km (60,91 km).

Wycieczka udana, średnia prędkość jak na tak długą trasę bardzo wysoka. Co prawda między pierwszym odcinkiem (około 13 km) a drugim była przeszło 3 godzinna przerwa, ale jednak to ponad 60 km ze średnią ponad 30 km/h. Dojazd do pracy był ekspresowy, czas poniżej 25 minut, średnia trochę mi spadła na dojeździe po klucze do szkoły i w drogę powrotną wyruszyłem ze średnią tylko 30,2 km. Potem windowałem ją w górę i kolejny stop pod sklepem i znów wyraźny spadek, wynik na końcu trasy uważam za bardzo dobry, szczególnie że jechałem w zwykłych butach i nie korzystałem z dobrodziejstw SPD.



Dookoła Gór Świętokrzyskich

Niedziela, 20 lipca 2014 | dodano:21.07.2014 Kategoria 61-80 km, Po górkach, samotnie
  • DST: 61.52 km
  • Czas: 02:28
  • VAVG 24.94 km/h
  • VMAX 53.61 km/h
  • Temp.: 25.0 °C
  • Podjazdy: 757 m
  • Sprzęt: Lapierre S Tech 300
  • Aktywność: Jazda na rowerze
Na weekend pojechałem w rodzinką w Góry Świętokrzyskie, a konkretnie do Rudek koło Nowej Słupi. Na dach samochodu oczywiście zapakowałem rower:) Były dwie koncepcje wyjazdu, pierwsza krótsza to jedynie zdobycie rowerem Świętego Krzyża (jakieś 38 km), drugi bardziej ambitniejszy plan przewidywał objazd dookoła głównego pasma Gór Świętokrzyskich (jakieś 60 km z podjazdem na Święty Krzyż). W sobotę pchając pod górę wózek z moją córką, zrobiłem rekonesans górnej części podjazdu na Łysą Górę pod klasztor Świętego Krzyża, stwierdziłem że podjazd jest dość ciężki, ale nie ma tragedii. Widziałem zresztą po drodze paru rowerzystów zmagających się z górą.

Mój atak szczytowy miał nastąpić w niedziele wcześnie rano, chciałem wrócić na godzinę 10:00 i uciec przed zapowiadanym mega upałem. Z Rudek wyjechałem więc o godzinie 6:45. Na początek pojechałem do Nowej Słupi i od samego początku miałem pod górę. W zasadzie przez pierwsze 10 km zmagałem się z ciągłym podjazdem, ostatecznie wjechałem aż na 411 m npm w miejscowości Bartoszowiny, dalej miałem jakieś 2 km zjazdu i dojechałem do początku podjazdu na Łysą Górę.

Zatrzymałem się pod znakiem, żeby zanotować czas przed rozpoczęciem podjazdu i stwierdziłem, że na dojeździe do podjazdu zrobiłem już 195 m przewyższenia. Podjazd rozpocząłem na wysokości 339 m npm, na początek nastąpił nawet minimalny zjazd do 336 m npm, ale już po chwili pedałowałem pod górę. Podjazd na Łysą Górę w zasadzie nie odpuszcza nawet na moment. Początkowo kręciłem dość szybko, ale po minięciu znaku Huta Szklana zaczęło się robić naprawdę stromo, zanim dojechałem do parkingu, na którym normalnie kończy się jazdę samochodem i zaczyna wycieczkę pieszą, byłem już dość mocno zmęczony, ale końcu w tym miejscu miałem już 490 m npm. Następnie zatrzymałem się na 30 sekund żeby poprawić położenie siedzenia, przejechałem bramę Świętokrzyskiego Parku Narodowego i ruszyłem pod górę leśnym odcinkiem podjazdu. Normalnie ten odcinek jest zamknięty dla ruchu samochodowego, wyjątkiem jest jednak niedziela rano gdy w godzinach 7:00-10:00 można wjeżdżać na sam szczyt na mszę świętą, a że akurat o godzinie 8:00 była msza, to cały podjazd mijały mnie samochody. Odcinek leśny nie zmęczył mnie jakoś strasznie, co prawda zaraz po wjechaniu do lasu jest kilkaset metrów dość stromej jazdy, ale potem podjazd popuszcza i na Łysą Górę wjeżdżamy już przy niewielkim wysiłku. Mniej więcej o godzinie 7:50 byłem na szczycie. GPS pokazał mi 580 metrów npm, ale gdy po kilku minutach ruszałem w dół skalibrował się do widniejących na tablicy 595 m npm. Długość podjazdu to 5,74 km, pokonałem go w czasie 24:14 co daje średnią 14,21 km/h, różnica wzniesień to 256 metrów, średnie nachylenie dla całego podjazdu to prawie 5%, maksymalne prawie 9%. Podjazd jest dość równy, nie ma mega ścianek, ale nie ma też miejsc gdzie można by dłużej odpocząć.

Zdecydowałem się nie jechać pod sam klasztor, byłem tam w końcu wczoraj (kilka zdjęć z klasztoru na końcu galerii) pod kościołem było pełno ludzi, którzy przyjechali na mszę świętą. Poszedłem za to oglądać gołoborze na Łysej Górze, normalnie żeby tam wejść trzeba mieć bilet do parku za 6,50 zł, ale w niedziele przed 8 rano nikt wejścia nie pilnuje, wziąłem więc rower pod pachę i ruszyłem na małą sesję fotograficzną.

Mniej więcej koło 8 ruszyłem w dół, stwierdziłem że realizuję drugi wariant planu i jadę dookoła gór. Przez kolejne 12 km głównie zjeżdżałem, początkowo bardzo ostro do Huty Nowej a potem już oczywiście delikatnie aż do skrętu na Porąbkę, nie mniej jednak na tym odcinku prędkość rzadko spadała poniżej 30 km/h. Kolejne 6 km do Krajno Drugie to pagórkowaty odcinek z ładnymi widokami na Łysicę, w Krajno Parcele wyjechałem na drogę 752 i rozpocząłem już konkretny podjazd pod Świętą Katarzynę. Z ubiegłorocznego pobytu w Górach Świętokrzyskich pamiętałem, że klasztor na Świętej Katarzynie leży na wysokości mniej więcej 350 m npm. Na drogę 752 wyjechałem mając na liczniku 330 m npm, tym czasem walczyłem z dość konkretnym podjazdem, zacząłem się nawet zastanawiać czy klasztor na jest jedna na 450 npm. Po kilku minutach podjazdu, gdy wdrapałem się na ładną widokową przełęcz na wysokości 425 m npm i zacząłem zjeżdżać, to zrozumiałem, że klasztor nie znajduje się na szczycie podjazdu, ale już na zjeździe i faktycznie na wysokości około 350-360 m npm. Pod klasztorem kilka fotek, dziś piękna pogoda nie tak jak przed rokiem, gdy z tego miejsca zatrzymałem z żoną atak na Łysicę, wtedy było deszczowo i dość chłodno. Za klasztorem jeszcze kawałek zjazdu, potem odcinek po prostym i całkowite zaskoczenie, znów musiałem kręcić pod górę w miejscowości Podgórze, dopiero po pokonaniu tego podjazdu zacząłem zjazd do Bodzentyna.

Tym razem tylko przejechałem przez Bodzentyn, zwiedzałem to miasteczko przed rokiem, a dziś trochę mi się spieszyło, więc od razu ruszyłem na Nową Słupie. Po chwili pojawił się znak, że do Nowej Słupi mam tylko 12 km, było kilka minut po 9, więc na 10:00 powinienem bez problemu zdążyć. Co prawda zaczęło mi trochę wiać w twarz, ale i tak jechałem dość sprawnie. Postanowiłem nie jechać do Nowej Słupi, tylko zrobić skrót przez Krajków i Łomno. Wszystko w zasadzie byłoby w porządku, gdy nie fakt, że w Łomnie wyskoczył mi dość solidny podjazd, ja byłem już trochę zmęczony i te niewielkie pagórki dały mi trochę w kość, szczególnie że zaczęło dość solidnie przygrzewać. Na szczęście po pokonaniu podjazdu do samych Rudek już głównie zjeżdżałem i mniej więcej o 9:35 byłem na miejscu.

Wyjazd mega udany, bardzo ciekawa wycieczka, zdobyty dość ciężki podjazd na Łysą Górę, objechane główne pasmo Gór Świętokrzyskich. Forma w sumie niezła, na początkowych kilometrach ciągłej jazdy pod górę, dość się męczyłem, ale sam podjazd na Łysą Górę, poszedł mi już sprawnie. Kolejne mniejsze górki, też wyjeżdżałem dobrym tempem. W sumie zrobiłem 757 metrów przewyższenia, to był pierwszy aż tak wymagający górki odcinek, który pokonałem na szosówce, oczywiście sięgałem po amatorskie przełożenia:) ale i tak jestem zadowolony z tego wyjazdu:)