- Kategorie bloga:
- 0-20 km (165)
- 100 km i więcej (35)
- 21-40 km (294)
- 41-60 km (130)
- 61-80 km (36)
- 81-99 km (12)
- Akcja cmentarze 2014 (10)
- Geocaching (8)
- Gniezno 2016 (5)
- Jura 2015 (3)
- Jura 2016 (3)
- Jura2012 (2)
- Łapczyca (51)
- Mazury 2012 (9)
- miasto (11)
- pieszo (26)
- Po górkach (325)
- Po płaskim (348)
- praca (107)
- Przez Puszczę Niepołomicką (291)
- Rajdy rekreacyjne (6)
- RNO (24)
- samotnie (383)
- w grupie (29)
- Wiedeń 2013 (6)
- wycieczki piesze (6)
- Wyprawy wielodniowe (34)
- wyścig kolarski (19)
- Z córką (15)
- Z uczniami (5)
- Z Żoną / Narzeczoną (66)
- Zachodniogalicyjskie cmentarze (104)
- zawody (24)
Wpisy archiwalne w kategorii
Jura 2015
Dystans całkowity: | 340.61 km (w terenie 25.00 km; 7.34%) |
Czas w ruchu: | 16:22 |
Średnia prędkość: | 20.81 km/h |
Maksymalna prędkość: | 63.74 km/h |
Suma podjazdów: | 2960 m |
Maks. tętno maksymalne: | 170 (90 %) |
Maks. tętno średnie: | 141 (75 %) |
Suma kalorii: | 10611 kcal |
Liczba aktywności: | 3 |
Średnio na aktywność: | 113.54 km i 5h 27m |
Więcej statystyk |
Olkusz - Niepołomice
Niedziela, 5 lipca 2015 | dodano:07.07.2015 Kategoria Jura 2015, Po górkach, samotnie, Wyprawy wielodniowe
- DST: 72.95 km
- Teren: 10.00 km
- Czas: 03:12
- VAVG 22.80 km/h
- VMAX 50.03 km/h
- Temp.: 30.0 °C
- HRmax: 170 ( 90%)
- HRavg 141 ( 75%)
- Kalorie: 2406 kcal
- Podjazdy: 337 m
- Sprzęt: Kross Grand Spin S
- Aktywność: Jazda na rowerze
Ostatni dzień wyprawy miał mieć charakter szybkiego transferu do domu, chciałem tam dotrzeć w miarę szybko unikając upałów. Z Olkusza wyruszyłem około 7:30, kawałek krajówką i skręt na Sułoszową. Spodziewałem się głównie zjazdów, a tym czasem praktycznie przez całą Sułoszową ciągle jechałem w górę. Po jakiś 18 km dojechałem do Pieskowej Skały, zrobiłem kilka fotek i ruszyłem dalej na Ojców - w końcu zdecydowanie w dół.
W Ojcowie zatrzymałem się na fotkę pod Kaplicą na Wodzie, a później na dłuższy postój pod zamkiem, gdzie zjadłem drugie śniadanie. Potem pojechałem szutrówką Doliną Prądnika i tak dojechałem na Prądnika Korzkiewskiego, mogłem jechać na Kwietniowe Dołu i dalej na Giebułtów, ale postanowiłem darować sobie mocno pagórkowatą trasę, więc skręciłem w lewo na Korzkiew i Januszowice, gdzie wyjechałem na drogę 794 prowadzącą do Krakowa. Do miasta dotarłem dość szybko, zrobiłem mały postój na krakowskim rynku i po kilkunastu minutach ruszyłem dalej.
Pojechałem na Rybitwy, a potem przez Brzegi jechałem w kierunku domu. W Grabiu pod kościołem zatrzymałem się na chwilę, a że zaczynała się właśnie msza święta to na niej zostałem, robiąc sobie nieplanowany ponad 30 minutowy postój. Końcówka do Niepołomic przejechana w samo południe była bardzo ciężka, postanowiłem jechać przez Podgrabie do rynku, gdzie zrobiłem sobie przerwę na lody. Tak siedząc sobie w parku w mojej rodzinnej miejscowości doceniłem moje miasto z powodu działających kranów w wodą, którą mogłem się ochłodzić. Do domu pojechałem jeszcze przez osiedle, bo musiałem jechać po klucze do domu, po drodze kupiłem sobie jeszcze butelkę Pepsi i parę minut po 12 byłem na miejscu kończąc tym samym moją trzydniową samotną wyprawę.
Czas na małe podsumowanie, łącznie przejechałem prawie 341 km w czasie 16 godzin 23 minut, co daję średnią prędkość 20,8 km/h. Pierwszy najdłuższy etap pokonałem w wysoką średnią ponad 22 km/h, w drugim dniu trochę za to płaciłem i średnia była znacznie niższa jakieś 18,3 km/h, trzeciego dnia grawitacja działała na moją korzyść i wykręciłem średnią prawie 23 km/h.
Tyle matematyki, ale z turystycznego punktu widzenia, brakowało mi jednak dodatkowego dnia na jazdę, trzy dni na tą trasę to jednak za mało, może w planowanym przez PTTK wariancie byłoby lepiej, ale na dokładne zwiedzanie Jury to jednak mało. Kiedyś z żoną pokonałem drogę z Krakowa do Częstochowy w 3 dni, odwiedzając wszystkie zamki większe zamki na Jurze, jechaliśmy wolno i dużo czasu spędzaliśmy oglądając Orle Gniazda. Teraz w te same 3 dni obróciłem tam i z powrotem i to jeszcze z Niepołomic, byłem na tych samych zamkach (plus dodatkowo jeszcze ruiny zamku Udórz), ale pod większością zrobiłem tylko fotki i pojechałem dalej, ciężko to więc nazwać zwiedzaniem. Faktem jest, że większość z tych miejsc już widziałem, więc teraz patrzyłem na ewentualne zmiany, akurat zamki Smoleń i Rabsztyn gdzie zmieniło się najwięcej oglądnąłem dość dokładnie. Wyjazd udany, trasa zaliczona, rekordy ustanowione, ale następnym razem już tak nie pojadę 4 dni to minimum na tą trasę.
Mapa i galeria
W Ojcowie zatrzymałem się na fotkę pod Kaplicą na Wodzie, a później na dłuższy postój pod zamkiem, gdzie zjadłem drugie śniadanie. Potem pojechałem szutrówką Doliną Prądnika i tak dojechałem na Prądnika Korzkiewskiego, mogłem jechać na Kwietniowe Dołu i dalej na Giebułtów, ale postanowiłem darować sobie mocno pagórkowatą trasę, więc skręciłem w lewo na Korzkiew i Januszowice, gdzie wyjechałem na drogę 794 prowadzącą do Krakowa. Do miasta dotarłem dość szybko, zrobiłem mały postój na krakowskim rynku i po kilkunastu minutach ruszyłem dalej.
Pojechałem na Rybitwy, a potem przez Brzegi jechałem w kierunku domu. W Grabiu pod kościołem zatrzymałem się na chwilę, a że zaczynała się właśnie msza święta to na niej zostałem, robiąc sobie nieplanowany ponad 30 minutowy postój. Końcówka do Niepołomic przejechana w samo południe była bardzo ciężka, postanowiłem jechać przez Podgrabie do rynku, gdzie zrobiłem sobie przerwę na lody. Tak siedząc sobie w parku w mojej rodzinnej miejscowości doceniłem moje miasto z powodu działających kranów w wodą, którą mogłem się ochłodzić. Do domu pojechałem jeszcze przez osiedle, bo musiałem jechać po klucze do domu, po drodze kupiłem sobie jeszcze butelkę Pepsi i parę minut po 12 byłem na miejscu kończąc tym samym moją trzydniową samotną wyprawę.
Czas na małe podsumowanie, łącznie przejechałem prawie 341 km w czasie 16 godzin 23 minut, co daję średnią prędkość 20,8 km/h. Pierwszy najdłuższy etap pokonałem w wysoką średnią ponad 22 km/h, w drugim dniu trochę za to płaciłem i średnia była znacznie niższa jakieś 18,3 km/h, trzeciego dnia grawitacja działała na moją korzyść i wykręciłem średnią prawie 23 km/h.
Tyle matematyki, ale z turystycznego punktu widzenia, brakowało mi jednak dodatkowego dnia na jazdę, trzy dni na tą trasę to jednak za mało, może w planowanym przez PTTK wariancie byłoby lepiej, ale na dokładne zwiedzanie Jury to jednak mało. Kiedyś z żoną pokonałem drogę z Krakowa do Częstochowy w 3 dni, odwiedzając wszystkie zamki większe zamki na Jurze, jechaliśmy wolno i dużo czasu spędzaliśmy oglądając Orle Gniazda. Teraz w te same 3 dni obróciłem tam i z powrotem i to jeszcze z Niepołomic, byłem na tych samych zamkach (plus dodatkowo jeszcze ruiny zamku Udórz), ale pod większością zrobiłem tylko fotki i pojechałem dalej, ciężko to więc nazwać zwiedzaniem. Faktem jest, że większość z tych miejsc już widziałem, więc teraz patrzyłem na ewentualne zmiany, akurat zamki Smoleń i Rabsztyn gdzie zmieniło się najwięcej oglądnąłem dość dokładnie. Wyjazd udany, trasa zaliczona, rekordy ustanowione, ale następnym razem już tak nie pojadę 4 dni to minimum na tą trasę.
Mapa i galeria
Częstochowa - Olkusz
Sobota, 4 lipca 2015 | dodano:07.07.2015 Kategoria 100 km i więcej, Jura 2015, Po górkach, samotnie, Wyprawy wielodniowe
- DST: 108.46 km
- Teren: 10.00 km
- Czas: 05:56
- VAVG 18.28 km/h
- VMAX 50.90 km/h
- Temp.: 32.0 °C
- HRmax: 165 ( 88%)
- HRavg 138 ( 73%)
- Kalorie: 3811 kcal
- Podjazdy: 1113 m
- Sprzęt: Kross Grand Spin S
- Aktywność: Jazda na rowerze
Drugi dzień na większej wyprawie to zwykle dla mnie dzień kryzysu, przydałaby się więc trasa łatwa albo krótka, a ja tymczasem mam zaplanowane przeszło 100 km do Olkusza. Spod Jasnej Góry ruszam około 7:30, przejeżdżam kilka kilometrów przez strefę przemysłową i od razu czuję, że jedzie mi się źle. Po pierwsze jest lekko pod wiatr, po drugie czuję straszny dyskomfort na styku z siedzeniem. To efekt przeszło 7 godzin pedałowania w upale w dniu wczorajszym, wszystko mnie boli, nogi jakoś nie bardzo kręcą i do tego to siedzenie.
Ze sporym trudem dotaczam się do Olsztyna, jadę pod zamek, jest jeszcze wcześnie, więc nikt nie pobiera jeszcze opłat. Wchodzę na zamkowe wzgórze i oglądam piękne widoki ze szczytu, ostatnio byłem tu w 2011 roku z żoną, też w piękny słoneczny dzień, choć wtedy musiałem zapłacić. Z Olsztyna jadę krajówką do Zrębic, odcinek mało przyjemny, ale za to dość szybki, a sobotę rano nie ma jakieś mega ruchu. Skręcam na Zrębice i w centrum miejscowości odwiedzam aptekę w poszukiwaniu sposobu na złagodzenie dyskomfortu na siedzeniu, maść pomaga i do końca dzisiejszego dnia już nie mam większym problemów w siedzeniem. Przejeżdżam przez Krasawę, gdzie pod wiatą robię krótką przerwę, potem jadę przez Siedlec w kierunku Złotego Potoku. Wjeżdżam w las dobrze znaną mi i sprawdzoną drogą, na początku ciężko, wspinam się pod górę z minimalną prędkością, ale po chwili już jadę swobodnie dalej.
Docieram do Trzebniowa i gdy widzę przed sobą kolejny podjazd robi mi się jakoś słabo, zatrzymuję się pod drzewem i chwilę odpoczywam. Po przerwie pokonuję podjazd w miarę bez problemu, ale dość wolno. Potem skrót przez las do Lutowca i dalej na Mirów, gdzie pod zamkiem znowu robię krótki postój pod drzewem. W tym momencie mam na liczniku jakieś 46 km i czuję coraz mocniejsze zmęczenie, robi się też upalnie, postanawiam więc, że spróbuję poszukać noclegu gdzieś wcześniej np. Domaniewicach.
Po chwili dojeżdżam do Bobolic, robię kolejną fotkę z zamkiem w tle i ruszam leśną ścieżką pod górę na Hucisko. W 2011 roku jechałem tędy w dół, dziś w zasadzie liczyłem się z możliwością pchania roweru, ale wybieram jednak tą drogę bo jest po prostu najkrótsza. Mimo piasku na początku trasy i sporej stromizny pod koniec udaję mi się jednak wjechać na rowerze. W Hucisku na szczycie robię fotki widocznej na horyzoncie Góry Zborów i ruszam właśnie w jej kierunku do Podlesic. Po kilkunastu minutach walki jestem na miejscu, to właśnie tu zgodnie z planem PTTK miała być baza wypadowa na Częstochowę - na moim liczniku jest 55 km, więc odległość taka w sam raz na jeden dzień jazdy tam i z powrotem.
Ja jadę jednak dalej, do końca drogi w Podlesicach i dalej już przez las po piachu w kierunku zamku Bąkowiec w Morsku. Pod sam zamek muszę podjechać stromą, mocno nierówną drogą, ale mimo wszystko jakoś daję radę. Pod zamkiem znów postój, piję colę i patrzę większą grupę rowerzystów, którą wjechała sobie pod zamek drugiej strony, potem patrzę na samochody osobowe, stojące na parkingu pod zamkiem, przecież nie mogli tu wjechać tą drogą co ja przyjechałem, postanawiam więc wypróbować drogę w kierunku Morska. Na początek lekko pod górę po asfalcie, potem w dół dalej po asfalcie, dopiero na wysokości Morska moją asfaltówka odbija w lewo, mi jednak najkrócej jest jechać na wprost, droga szutrowa nie wygląda najgorzej, więc jadę, w końcówce trochę piachu, ale w zasadzie bez problemu wyjeżdżam w Skarżycach. Bez postoju jadę dalej na Żerkowice, wczoraj wspinałem się tędy w mega upale, dziś mogę sobie trochę to odbić i pędzę w dół z dużą prędkością. Dojeżdżam do Kiełkowic i skręcam na Podzamcze, niestety zjazdy się kończą i znów muszę się ostro wspinać w mega upale.
Pod zamek Ogrodzieniec ledwo dojeżdżam, siadam kupuję sobie obiad i robię dłuższą przerwę. Po przerwie podjeżdżam jeszcze pod sam zamek i robię fotkę. Siadam sobie w cieniu i dzwonię do Domaniewic do poszukiwaniu noclegu, tu jednak niemiła niespodzianka, wolnych miejsc brak. Na liczniku mam niecałe 80 km, mógłbym spróbować zanocować na Podzamczu, ale wtedy jutro musiałbym przejechać dobrze ponad 100 km. Dzwonię, więc do Olkusza i tam bez problemu jest wolny nocleg, ale to oznacza, że dziś muszę jeszcze trochę pokręcić.
Ruszam więc pod górę na Ryczów, ale potem w nagrodę dość sporo zjeżdżam. Zatrzymuję się na chwilę pod skałą na której szczycie znajdują się ruiny strażnicy Ryczów. Następnie skręcam na Złożeniec, tu niestety pod górę, ale potem przez dłuższy czas ciągle w dół. Dojeżdżam do leśnej drogi na Krzywopłoty, to jedzie mi ciężko, zarówno w górę jak i w dół, droga kamienista, nierówna. Przejeżdżam koło noclegu w którym nocowałem podczas wycieczki PTTK w 2012, ale pamiętam że tam było dość drogo, więc jadę dalej. Po kilku minutach jestem już pod zamkiem w Bydlinie, robię fotki pod zamkiem i później jeszcze na cmentarzu pod mogiłą legionistów z 1914 r. Kawałek dalej jest wiata, pod którą trochę odpoczywam.
Z Bydlina najpierw w dół, ale potem kolejny podjazd, pokonuję go z trudem, na szczęście potem do Jaroszowca cały czas zjeżdżam. Przez Jaroszowiec ledwo jadę, szukam jakiegoś kraniku z wodą, którą mógłbym się ochłodzić, niestety nic takiego przy drodze nie ma. Skręcam na Bogucin Duży i rozpoczynam ostatni tego dnia (tak mi się przynajmniej wydawało) podjazd, który na szczęście znajduje się w całości w lesie. Wolno ale dość sprawnie podjeżdżam, następnie zjeżdżam do Bogucina Małego i widzę przed sobą mega podjazd, lekko załamany zrzucam na najlżejsze przełożenie i powolutku wkręcam do góry w pełnym słońcu (miejscami podjazd miał 11%, przez większość dystansu 9%). Następnie zjazd i pewnie zjechałbym tak sobie do samego Olkusza, gdyby nie to, że miałem jeszcze w planach zamek Rabsztyn.
Odbijam, więc z drogi na Olkusz w kierunku widocznego w pobliżu lasu i skrótem terenowym dojeżdżam do zamku Rabsztyn. Ten zamek też był w ostatnich latach remontowany, odbudowano część murów i również na wieży na której powiewa chorągiew zrobiono taras widokowy. Mimo iż prace również nie są jeszcze ukończone, to żeby wejść na zamek trzeba zapłacić 4 zł, w zasadzie tylko za możliwość wyjścia na taras, bo wszędzie indziej stoją bariery uniemożliwiające zwiedzanie zamku. Z tarasu widok całkiem ładny, choć na zamku Smoleń były ładniejsze.
Spod zamku do Olkusza mam już tylko 5 km, jednak muszę pokonać jeszcze dwie strome ścianki, pod pierwszą wjeżdżam bardzo wolno, druga po zjeździe postanawiam wziąć z rozpędu i prawie udaje mi się dojechać na twardo na szczyt. Dalej już tylko zjazd i jestem na obwodnicy miasta, zatrzymuje się w McDonaldzie na kolacje, lodowata Fanta trochę poprawia moją formę. Szybko przejeżdżam przez miasto i kieruję się od razu do schroniska w którym mam nocować, jeszcze tylko jeden podjazd, chwila błądzenia i jestem na miejscu na liczniku 108 km.
Drugiego dnia jechałem wolno, bardzo się męcząc. Potwierdziła się teza, że to zawsze mój dzień kryzysowy, a tym razem dodatkowo pokonałem pierwsze dnia prawie maratoński dystans, do tego mega gorąc. Piłem strasznie dużo, na końcu już nawet nie mogłem pić, bardziej przydała by mi się zimna woda dla ochłody, a tu na taką niestety nie trafiłem. Na plus należy zaliczyć wypełnienie mojego planu zwiedzania zamków jurajskich, dziś odwiedziłem: Olsztyn, Mirów, Bobolice, Morsko, Podzamcze, Bydlin i Rabsztyn.
Mapa i galeria
Ze sporym trudem dotaczam się do Olsztyna, jadę pod zamek, jest jeszcze wcześnie, więc nikt nie pobiera jeszcze opłat. Wchodzę na zamkowe wzgórze i oglądam piękne widoki ze szczytu, ostatnio byłem tu w 2011 roku z żoną, też w piękny słoneczny dzień, choć wtedy musiałem zapłacić. Z Olsztyna jadę krajówką do Zrębic, odcinek mało przyjemny, ale za to dość szybki, a sobotę rano nie ma jakieś mega ruchu. Skręcam na Zrębice i w centrum miejscowości odwiedzam aptekę w poszukiwaniu sposobu na złagodzenie dyskomfortu na siedzeniu, maść pomaga i do końca dzisiejszego dnia już nie mam większym problemów w siedzeniem. Przejeżdżam przez Krasawę, gdzie pod wiatą robię krótką przerwę, potem jadę przez Siedlec w kierunku Złotego Potoku. Wjeżdżam w las dobrze znaną mi i sprawdzoną drogą, na początku ciężko, wspinam się pod górę z minimalną prędkością, ale po chwili już jadę swobodnie dalej.
Docieram do Trzebniowa i gdy widzę przed sobą kolejny podjazd robi mi się jakoś słabo, zatrzymuję się pod drzewem i chwilę odpoczywam. Po przerwie pokonuję podjazd w miarę bez problemu, ale dość wolno. Potem skrót przez las do Lutowca i dalej na Mirów, gdzie pod zamkiem znowu robię krótki postój pod drzewem. W tym momencie mam na liczniku jakieś 46 km i czuję coraz mocniejsze zmęczenie, robi się też upalnie, postanawiam więc, że spróbuję poszukać noclegu gdzieś wcześniej np. Domaniewicach.
Po chwili dojeżdżam do Bobolic, robię kolejną fotkę z zamkiem w tle i ruszam leśną ścieżką pod górę na Hucisko. W 2011 roku jechałem tędy w dół, dziś w zasadzie liczyłem się z możliwością pchania roweru, ale wybieram jednak tą drogę bo jest po prostu najkrótsza. Mimo piasku na początku trasy i sporej stromizny pod koniec udaję mi się jednak wjechać na rowerze. W Hucisku na szczycie robię fotki widocznej na horyzoncie Góry Zborów i ruszam właśnie w jej kierunku do Podlesic. Po kilkunastu minutach walki jestem na miejscu, to właśnie tu zgodnie z planem PTTK miała być baza wypadowa na Częstochowę - na moim liczniku jest 55 km, więc odległość taka w sam raz na jeden dzień jazdy tam i z powrotem.
Ja jadę jednak dalej, do końca drogi w Podlesicach i dalej już przez las po piachu w kierunku zamku Bąkowiec w Morsku. Pod sam zamek muszę podjechać stromą, mocno nierówną drogą, ale mimo wszystko jakoś daję radę. Pod zamkiem znów postój, piję colę i patrzę większą grupę rowerzystów, którą wjechała sobie pod zamek drugiej strony, potem patrzę na samochody osobowe, stojące na parkingu pod zamkiem, przecież nie mogli tu wjechać tą drogą co ja przyjechałem, postanawiam więc wypróbować drogę w kierunku Morska. Na początek lekko pod górę po asfalcie, potem w dół dalej po asfalcie, dopiero na wysokości Morska moją asfaltówka odbija w lewo, mi jednak najkrócej jest jechać na wprost, droga szutrowa nie wygląda najgorzej, więc jadę, w końcówce trochę piachu, ale w zasadzie bez problemu wyjeżdżam w Skarżycach. Bez postoju jadę dalej na Żerkowice, wczoraj wspinałem się tędy w mega upale, dziś mogę sobie trochę to odbić i pędzę w dół z dużą prędkością. Dojeżdżam do Kiełkowic i skręcam na Podzamcze, niestety zjazdy się kończą i znów muszę się ostro wspinać w mega upale.
Pod zamek Ogrodzieniec ledwo dojeżdżam, siadam kupuję sobie obiad i robię dłuższą przerwę. Po przerwie podjeżdżam jeszcze pod sam zamek i robię fotkę. Siadam sobie w cieniu i dzwonię do Domaniewic do poszukiwaniu noclegu, tu jednak niemiła niespodzianka, wolnych miejsc brak. Na liczniku mam niecałe 80 km, mógłbym spróbować zanocować na Podzamczu, ale wtedy jutro musiałbym przejechać dobrze ponad 100 km. Dzwonię, więc do Olkusza i tam bez problemu jest wolny nocleg, ale to oznacza, że dziś muszę jeszcze trochę pokręcić.
Ruszam więc pod górę na Ryczów, ale potem w nagrodę dość sporo zjeżdżam. Zatrzymuję się na chwilę pod skałą na której szczycie znajdują się ruiny strażnicy Ryczów. Następnie skręcam na Złożeniec, tu niestety pod górę, ale potem przez dłuższy czas ciągle w dół. Dojeżdżam do leśnej drogi na Krzywopłoty, to jedzie mi ciężko, zarówno w górę jak i w dół, droga kamienista, nierówna. Przejeżdżam koło noclegu w którym nocowałem podczas wycieczki PTTK w 2012, ale pamiętam że tam było dość drogo, więc jadę dalej. Po kilku minutach jestem już pod zamkiem w Bydlinie, robię fotki pod zamkiem i później jeszcze na cmentarzu pod mogiłą legionistów z 1914 r. Kawałek dalej jest wiata, pod którą trochę odpoczywam.
Z Bydlina najpierw w dół, ale potem kolejny podjazd, pokonuję go z trudem, na szczęście potem do Jaroszowca cały czas zjeżdżam. Przez Jaroszowiec ledwo jadę, szukam jakiegoś kraniku z wodą, którą mógłbym się ochłodzić, niestety nic takiego przy drodze nie ma. Skręcam na Bogucin Duży i rozpoczynam ostatni tego dnia (tak mi się przynajmniej wydawało) podjazd, który na szczęście znajduje się w całości w lesie. Wolno ale dość sprawnie podjeżdżam, następnie zjeżdżam do Bogucina Małego i widzę przed sobą mega podjazd, lekko załamany zrzucam na najlżejsze przełożenie i powolutku wkręcam do góry w pełnym słońcu (miejscami podjazd miał 11%, przez większość dystansu 9%). Następnie zjazd i pewnie zjechałbym tak sobie do samego Olkusza, gdyby nie to, że miałem jeszcze w planach zamek Rabsztyn.
Odbijam, więc z drogi na Olkusz w kierunku widocznego w pobliżu lasu i skrótem terenowym dojeżdżam do zamku Rabsztyn. Ten zamek też był w ostatnich latach remontowany, odbudowano część murów i również na wieży na której powiewa chorągiew zrobiono taras widokowy. Mimo iż prace również nie są jeszcze ukończone, to żeby wejść na zamek trzeba zapłacić 4 zł, w zasadzie tylko za możliwość wyjścia na taras, bo wszędzie indziej stoją bariery uniemożliwiające zwiedzanie zamku. Z tarasu widok całkiem ładny, choć na zamku Smoleń były ładniejsze.
Spod zamku do Olkusza mam już tylko 5 km, jednak muszę pokonać jeszcze dwie strome ścianki, pod pierwszą wjeżdżam bardzo wolno, druga po zjeździe postanawiam wziąć z rozpędu i prawie udaje mi się dojechać na twardo na szczyt. Dalej już tylko zjazd i jestem na obwodnicy miasta, zatrzymuje się w McDonaldzie na kolacje, lodowata Fanta trochę poprawia moją formę. Szybko przejeżdżam przez miasto i kieruję się od razu do schroniska w którym mam nocować, jeszcze tylko jeden podjazd, chwila błądzenia i jestem na miejscu na liczniku 108 km.
Drugiego dnia jechałem wolno, bardzo się męcząc. Potwierdziła się teza, że to zawsze mój dzień kryzysowy, a tym razem dodatkowo pokonałem pierwsze dnia prawie maratoński dystans, do tego mega gorąc. Piłem strasznie dużo, na końcu już nawet nie mogłem pić, bardziej przydała by mi się zimna woda dla ochłody, a tu na taką niestety nie trafiłem. Na plus należy zaliczyć wypełnienie mojego planu zwiedzania zamków jurajskich, dziś odwiedziłem: Olsztyn, Mirów, Bobolice, Morsko, Podzamcze, Bydlin i Rabsztyn.
Mapa i galeria
Niepołomice - Częstochowa
Piątek, 3 lipca 2015 | dodano:07.07.2015 Kategoria 100 km i więcej, Po górkach, samotnie, Wyprawy wielodniowe, Jura 2015
- DST: 159.20 km
- Teren: 5.00 km
- Czas: 07:14
- VAVG 22.01 km/h
- VMAX 63.74 km/h
- Temp.: 30.0 °C
- HRmax: 163 ( 87%)
- HRavg 135 ( 72%)
- Kalorie: 4394 kcal
- Podjazdy: 1510 m
- Sprzęt: Kross Grand Spin S
- Aktywność: Jazda na rowerze
W tym roku postanowiłem wybrać się ponownie na wyprawę rowerową do Częstochowy organizowaną przez bocheńskie PTTK. Impreza była zaplanowana na 2-5 lipca, jednak gdy się okazało, że na wyprawę pojedziemy tylko w 3 osobowym składzie, padła propozycja by trasę pokonać w 3 dni. Pierwszego dnia mieliśmy jechać z sakwami do Podlesic (około 100 km), drugiego dnia już bez bagażu pojechać do Częstochowy i wrócić do Podlesic (110-115 km) i trzeciego dnia wrócić do domu. Jakoś tydzień przed wyprawą okazało się, że na wyjazd zostało już nas tylko dwóch, zgłosiła się co prawda jeszcze jakaś kobieta ale z dwoma facetami nie chciała jechać. Przygotowałem się więc na wyjazd, a tu nagle dzień przed wyjazdem nieszczęście, mój znajomy nie da rady w piątek ze mną ruszyć na wyprawę:(, pojawiła się alternatywa w postaci wyjazdu z inną grupą w dniach 7-10 lipca, ale w środku tygodnia nie bardzo mogłem, więc koniec końców postanowiłem jednak jechać w zaplanowanym terminie.
Skoro jechałem sam, to mogłem swobodnie planować trasę, postanowiłem więc, że pierwszego dnia dojadę możliwie najkrótszą i najłatwiejszą drogą do samej Częstochowy, a potem poświęcę dwa dni na powrót już przez serce Jury. Około 7 rano ruszyłem na trasę, pierwsze kilometry doskonale znanymi mi drogami pokonywałem dość szybko. Jechałem przez Ruszczę, Dojazdów, Luborzycę i Wilków do Słomnik, już pierwsze niewielkie jeszcze podjazdy pokazały mi, że łatwo nie będzie i że będę musiał zaprzyjaźnić się z miękkimi przełożeniami. W Słomnikach zrobiłem postój na kilka fotek i po kilkunastu minutach ruszyłem dalej. Postanowiłem bocznymi drogami dostać się do Miechowa, moja trasa miała zawierać dwa odcinki szutrowe i całkiem sporo niewysokich ale dość stromych górek. Pierwszy odcinek szutrowy okazał się asfaltem, więc pokonałem go bez problemu, ale kolejny odcinek był już szutrowy i strasznie nierówny, niestety na tym odcinku (chyba) przydarzyło mi się nieprzyjemne zdarzenie, zgubiłem statyw do aparatu, który miałem przytroczony do sakwy. Chwilę zastanawiałem się czy nie wrócić i go nie szukać, ale stwierdziłem, że mógł mi spać też wcześniej i nie jestem pewnym czy to było na tym szutrze, a tu droga do Częstochowy daleka, więc odżałowałem stratę i po prostu pojechałem dalej. Około godziny 10 odpoczywałem sobie na rynku w Miechowie, wcześniej zakupiłem sobie jeszcze mapę Wyżyny Miechowskiej, żeby mieć lepszy pogląd na sytuację.
Do Miechowa trochę sobie drogę skróciłem, ale teraz postanowiłem realizować trasę zaplanowaną przez PTTK. Pojechałem, więc najpierw do Charsznicy, a potem ruszyłem na Żarnowiec, na tym odcinku jechałem wybitnie z wiatrem, do tego teren nie był specjalnie trudny, więc dość szybko pokonałem kolejne 17 kilometrów i dojechałem do Żarnowca. Tam zatrzymałem się pod mini kopcem Kościuszki. Gdy tak sobie samotnie jechałem, to miałem sporo czasu na przemyślenia i doszedłem do wniosku, że zaplanowana przeze mnie turystyczna droga powrotna omija zamek w Smoleniu, wpadłem więc na pomysł, że zaliczę go teraz. Oznaczało to co prawda zmianę zaplanowanej trasy, ale postanowiłem pomysł zrealizować. Najkrótsza droga na Smoleń prowadziła przez las w miejscowości Udórz, co więcej w tym lesie znajdowały się ruiny zamku Udórz z XIV/XV wieku, a pod tym zamkiem jeszcze nigdy nie byłem, więc mimo spodziewanych trudności w postaci niepewnej drogi i sporych przewyższeń postanowiłem jechać.
Droga pod górę do lasu nie była specjalnie ciężka, co więcej w lesie znajdowała się szeroka, solidnie ubita droga, którą bez przeszkód dotarłem pod wzgórze na którym znajdowały się ruiny. Samo podejście okazało się mega strome, więc zostawiłem rower i poszedłem zwiedzać. Z zamku - strażnicy pozostały tylko kawałki murów, ale miejsce w którym zamek się znajdował jest naprawdę malownicze. Następnie dalej kontynuowałem jazdę w kierunku zamku Smoleń, przez las przejechałem bez problemu, ale za lasem pojawiły się poważne podjazdy. Najcięższy okazał się podjazd z Kąpieli Wielkich do Kapionek, asfalt był beznadziejny, do tego stromizna spora i coraz mocniej zaczęło dogrzewać. Potem nastąpił zjazd do drogi 794, ale później pod zamek Smoleń znów musiałem się wspinać, w rezultacie pod zamek dojechałem mocno zmęczony. Sam zamek doczekał się w ostatnich latach gruntownej odnowy, gdy byłem tu z żoną w 2011 to była to kompletna ruina, gdy pojawiałem się tu później, to trwały prace, teraz prace są już praktycznie na ukończenia, a na zamku dużo się zmieniło. Odbudowano część murów, powstał piękny taras widokowy na odbudowanej wieży, zamek naprawdę warto odwiedzić, tym bardziej, że prace chyba jeszcze nie zostały ukończone i nikt na razie jeszcze wpadł na pomysł pobierania opłat za wstęp na zamek.
Z Smolenia zjechałem sobie do Pilicy, gdzie zrobiłem przerwę obiadową połączoną z dłuższym odpoczynkiem. Jednak w końcu musiałem ruszyć, grzało już niemiłosiernie a ja pokonałem dopiero 90 km (w wersji optymistycznej miałem przejechać 150 km). Za Pilicą podjechałem pod cmentarz wojenny w Biskupicach, a potem odbiłem na Żerkowice, Skarżyce, a następnie na Morsko i Włodowice. Drogi te już znałem z przejazdu w 2013 r., ale ilość podjazdów jednak mnie mocno zaskoczyła. Do Włodowic dojechał bardzo mocno zmęczony i znów musiałem sobie dłużej odpocząć. Po przerwie przejechałem przez Włodowską Górę, koło cmentarza wojennego w Kotowicach i dojechałem do drogi na Żarki. Do Żarek miałem kilka odcinków zjazdów, ale solidne podjazdy też mi po drodze wyskoczyły. Tuż przez Żarkami zatrzymałem się jeszcze pod ruinami kościoła św. Stanisława, w tym miejscu ścierają się ze sobą również dwie jurajskie płyty w rezultacie czego postała piękna platforma widokowa. Dalej już był tylko zjazd do Żarek, gdzie na rynku zrobiłem zrobiłem sobie przerwę na lody - na liczniku w tym miejscu miałem 122 km.
Przede mną pozostawała jeszcze jedna spora trudność, a mianowicie podjazd do Biskupic koło Olsztyna. Podjazd w zasadzie zaczyna się już w Żarkach, droga od razu pnie się do góry. Nigdzie nie ma dużej stromizny, ale w zasadzie cały czas trzeba kręcić pod górę, jest co prawda kilka krótszych zjazdów, ale po nich zawsze następuje kolejny podjazd. Na ostatniej prostej przed Biskupicami, na kilku procentowym podjeździe prowadzący otwartym terenem po kiepskim asfalcie o mały nie umarłem. Potem na szczęście nastąpił zjazd do Olsztyna, gdzie musiałem się zatrzymać. Było gorąco jak na patelni, ja wypiłem już tak dużo, że nie bardzo mogłem więcej, moją formę poprawiła woda z fontanny na rynku, dzięki której trochę się ochłodziłem. Z Olsztyna do pozostawało mniej niż 20 km, po przerwie wsiadłem więc na rower i ruszyłem w kierunku Częstochowy drogą DK46, kawałek musiałem przejechać ruchliwą szosą, ale potem zjechałem na ścieżkę rowerową, którą dotarłem do znaku Częstochowa, zrobiłem szybką fotkę i przez strefę przemysłową ruszyłem do centrum.
Około 18:30 zaparkowałem rower na Starym Rynku pod znakiem oznaczającym początek lub koniec pieszego szlaku Orlich Gniazd, jeszcze tylko przejazd Alejami NMP i po kilku minutach byłem u stóp Jasnej Góry. Na deptaku pod klasztor pusto, sezon pielgrzymkowy jeszcze się nie rozpoczął, zrobiłem więc szybką fotkę, chwilę sobie dychnąłem i ruszyłem na poszukiwanie noclegu.
Pierwszy mój typ to Schronisku Młodzieżowe na ulicy Jasnogórskiej, dojechałem na miejsce, wchodzę przez drzwi z napisem internat, ale w środku nikogo nie ma. Próbuję dzwonić na numer podany na stronie www, ale jakby był wyłączony. Opuszczam więc internet i dzwonie na camping Oleńka na którym nocowałem z PTTK, ale tam brak wolnych miejsc:(. Postanawiam sprawdzić w Domu Pielgrzyma jadę pod Jasną Górę, patrzę a tu napis "Hale noclegowe - recepcja", postanawiam sprawdzić i po chwili mam już nocleg na dziś.
Myję się, przebieram i idę najpierw na Jasną Górę, a potem do sklepu na zakupy - na szczęście Żabka jeszcze czynna (jest już prawie 21:00). Wracam do pokoju, okazuje się, że nikogo mi nie dokwaterowano i sam sobie śpię w 5-osobowym pokoju.
Pierwszy dzień wyprawy okazał się strasznie trudny, długi dystans i upał dały mi ostro w kość. Etap miał charakter wybitnie tranzytowy, ale wprowadzony przeze mnie fragment zwiedzania wydłużył i mocno utrudnił mi trasę. W rezultacie do Częstochowy przyjechałem później niż zakładem i do tego mega zmęczony. Ostatecznie na liczniku zanotowałem niecałe 160 km, ale wyłączyłem go w Pilicy, gdy szukałem miejsca na zjedzenie obiadu i potem pod schroniskiem na Jasnogórskiej, gdy myślałem, że tu będę nocował. Przejechałem, więc pewnie jakieś 162-163 km - to bardzo dużo jak na podróż z sakwami, rok temu podobny dystans pokonałem do Sandomierza, ale wtedy na lekko i po płaskim terenie.
Mapa i galeria
Skoro jechałem sam, to mogłem swobodnie planować trasę, postanowiłem więc, że pierwszego dnia dojadę możliwie najkrótszą i najłatwiejszą drogą do samej Częstochowy, a potem poświęcę dwa dni na powrót już przez serce Jury. Około 7 rano ruszyłem na trasę, pierwsze kilometry doskonale znanymi mi drogami pokonywałem dość szybko. Jechałem przez Ruszczę, Dojazdów, Luborzycę i Wilków do Słomnik, już pierwsze niewielkie jeszcze podjazdy pokazały mi, że łatwo nie będzie i że będę musiał zaprzyjaźnić się z miękkimi przełożeniami. W Słomnikach zrobiłem postój na kilka fotek i po kilkunastu minutach ruszyłem dalej. Postanowiłem bocznymi drogami dostać się do Miechowa, moja trasa miała zawierać dwa odcinki szutrowe i całkiem sporo niewysokich ale dość stromych górek. Pierwszy odcinek szutrowy okazał się asfaltem, więc pokonałem go bez problemu, ale kolejny odcinek był już szutrowy i strasznie nierówny, niestety na tym odcinku (chyba) przydarzyło mi się nieprzyjemne zdarzenie, zgubiłem statyw do aparatu, który miałem przytroczony do sakwy. Chwilę zastanawiałem się czy nie wrócić i go nie szukać, ale stwierdziłem, że mógł mi spać też wcześniej i nie jestem pewnym czy to było na tym szutrze, a tu droga do Częstochowy daleka, więc odżałowałem stratę i po prostu pojechałem dalej. Około godziny 10 odpoczywałem sobie na rynku w Miechowie, wcześniej zakupiłem sobie jeszcze mapę Wyżyny Miechowskiej, żeby mieć lepszy pogląd na sytuację.
Do Miechowa trochę sobie drogę skróciłem, ale teraz postanowiłem realizować trasę zaplanowaną przez PTTK. Pojechałem, więc najpierw do Charsznicy, a potem ruszyłem na Żarnowiec, na tym odcinku jechałem wybitnie z wiatrem, do tego teren nie był specjalnie trudny, więc dość szybko pokonałem kolejne 17 kilometrów i dojechałem do Żarnowca. Tam zatrzymałem się pod mini kopcem Kościuszki. Gdy tak sobie samotnie jechałem, to miałem sporo czasu na przemyślenia i doszedłem do wniosku, że zaplanowana przeze mnie turystyczna droga powrotna omija zamek w Smoleniu, wpadłem więc na pomysł, że zaliczę go teraz. Oznaczało to co prawda zmianę zaplanowanej trasy, ale postanowiłem pomysł zrealizować. Najkrótsza droga na Smoleń prowadziła przez las w miejscowości Udórz, co więcej w tym lesie znajdowały się ruiny zamku Udórz z XIV/XV wieku, a pod tym zamkiem jeszcze nigdy nie byłem, więc mimo spodziewanych trudności w postaci niepewnej drogi i sporych przewyższeń postanowiłem jechać.
Droga pod górę do lasu nie była specjalnie ciężka, co więcej w lesie znajdowała się szeroka, solidnie ubita droga, którą bez przeszkód dotarłem pod wzgórze na którym znajdowały się ruiny. Samo podejście okazało się mega strome, więc zostawiłem rower i poszedłem zwiedzać. Z zamku - strażnicy pozostały tylko kawałki murów, ale miejsce w którym zamek się znajdował jest naprawdę malownicze. Następnie dalej kontynuowałem jazdę w kierunku zamku Smoleń, przez las przejechałem bez problemu, ale za lasem pojawiły się poważne podjazdy. Najcięższy okazał się podjazd z Kąpieli Wielkich do Kapionek, asfalt był beznadziejny, do tego stromizna spora i coraz mocniej zaczęło dogrzewać. Potem nastąpił zjazd do drogi 794, ale później pod zamek Smoleń znów musiałem się wspinać, w rezultacie pod zamek dojechałem mocno zmęczony. Sam zamek doczekał się w ostatnich latach gruntownej odnowy, gdy byłem tu z żoną w 2011 to była to kompletna ruina, gdy pojawiałem się tu później, to trwały prace, teraz prace są już praktycznie na ukończenia, a na zamku dużo się zmieniło. Odbudowano część murów, powstał piękny taras widokowy na odbudowanej wieży, zamek naprawdę warto odwiedzić, tym bardziej, że prace chyba jeszcze nie zostały ukończone i nikt na razie jeszcze wpadł na pomysł pobierania opłat za wstęp na zamek.
Z Smolenia zjechałem sobie do Pilicy, gdzie zrobiłem przerwę obiadową połączoną z dłuższym odpoczynkiem. Jednak w końcu musiałem ruszyć, grzało już niemiłosiernie a ja pokonałem dopiero 90 km (w wersji optymistycznej miałem przejechać 150 km). Za Pilicą podjechałem pod cmentarz wojenny w Biskupicach, a potem odbiłem na Żerkowice, Skarżyce, a następnie na Morsko i Włodowice. Drogi te już znałem z przejazdu w 2013 r., ale ilość podjazdów jednak mnie mocno zaskoczyła. Do Włodowic dojechał bardzo mocno zmęczony i znów musiałem sobie dłużej odpocząć. Po przerwie przejechałem przez Włodowską Górę, koło cmentarza wojennego w Kotowicach i dojechałem do drogi na Żarki. Do Żarek miałem kilka odcinków zjazdów, ale solidne podjazdy też mi po drodze wyskoczyły. Tuż przez Żarkami zatrzymałem się jeszcze pod ruinami kościoła św. Stanisława, w tym miejscu ścierają się ze sobą również dwie jurajskie płyty w rezultacie czego postała piękna platforma widokowa. Dalej już był tylko zjazd do Żarek, gdzie na rynku zrobiłem zrobiłem sobie przerwę na lody - na liczniku w tym miejscu miałem 122 km.
Przede mną pozostawała jeszcze jedna spora trudność, a mianowicie podjazd do Biskupic koło Olsztyna. Podjazd w zasadzie zaczyna się już w Żarkach, droga od razu pnie się do góry. Nigdzie nie ma dużej stromizny, ale w zasadzie cały czas trzeba kręcić pod górę, jest co prawda kilka krótszych zjazdów, ale po nich zawsze następuje kolejny podjazd. Na ostatniej prostej przed Biskupicami, na kilku procentowym podjeździe prowadzący otwartym terenem po kiepskim asfalcie o mały nie umarłem. Potem na szczęście nastąpił zjazd do Olsztyna, gdzie musiałem się zatrzymać. Było gorąco jak na patelni, ja wypiłem już tak dużo, że nie bardzo mogłem więcej, moją formę poprawiła woda z fontanny na rynku, dzięki której trochę się ochłodziłem. Z Olsztyna do pozostawało mniej niż 20 km, po przerwie wsiadłem więc na rower i ruszyłem w kierunku Częstochowy drogą DK46, kawałek musiałem przejechać ruchliwą szosą, ale potem zjechałem na ścieżkę rowerową, którą dotarłem do znaku Częstochowa, zrobiłem szybką fotkę i przez strefę przemysłową ruszyłem do centrum.
Około 18:30 zaparkowałem rower na Starym Rynku pod znakiem oznaczającym początek lub koniec pieszego szlaku Orlich Gniazd, jeszcze tylko przejazd Alejami NMP i po kilku minutach byłem u stóp Jasnej Góry. Na deptaku pod klasztor pusto, sezon pielgrzymkowy jeszcze się nie rozpoczął, zrobiłem więc szybką fotkę, chwilę sobie dychnąłem i ruszyłem na poszukiwanie noclegu.
Pierwszy mój typ to Schronisku Młodzieżowe na ulicy Jasnogórskiej, dojechałem na miejsce, wchodzę przez drzwi z napisem internat, ale w środku nikogo nie ma. Próbuję dzwonić na numer podany na stronie www, ale jakby był wyłączony. Opuszczam więc internet i dzwonie na camping Oleńka na którym nocowałem z PTTK, ale tam brak wolnych miejsc:(. Postanawiam sprawdzić w Domu Pielgrzyma jadę pod Jasną Górę, patrzę a tu napis "Hale noclegowe - recepcja", postanawiam sprawdzić i po chwili mam już nocleg na dziś.
Myję się, przebieram i idę najpierw na Jasną Górę, a potem do sklepu na zakupy - na szczęście Żabka jeszcze czynna (jest już prawie 21:00). Wracam do pokoju, okazuje się, że nikogo mi nie dokwaterowano i sam sobie śpię w 5-osobowym pokoju.
Pierwszy dzień wyprawy okazał się strasznie trudny, długi dystans i upał dały mi ostro w kość. Etap miał charakter wybitnie tranzytowy, ale wprowadzony przeze mnie fragment zwiedzania wydłużył i mocno utrudnił mi trasę. W rezultacie do Częstochowy przyjechałem później niż zakładem i do tego mega zmęczony. Ostatecznie na liczniku zanotowałem niecałe 160 km, ale wyłączyłem go w Pilicy, gdy szukałem miejsca na zjedzenie obiadu i potem pod schroniskiem na Jasnogórskiej, gdy myślałem, że tu będę nocował. Przejechałem, więc pewnie jakieś 162-163 km - to bardzo dużo jak na podróż z sakwami, rok temu podobny dystans pokonałem do Sandomierza, ale wtedy na lekko i po płaskim terenie.
Mapa i galeria